Wolałem puścić wodzę fantazji

Rozmowa z Jackiem Bończykiem

Gdybym miał ten utwór analizować pod względem dramaturgicznym i scenicznym, to powiedziałbym, że jest to - w dobrym tego słowa znaczeniu - spektakl rozrywkowy. Czyli dużo rajcownej muzyki, swingu, tańca. Wielka w tym zresztą zasługa tutejszego zespołu baletowego. To energetyczny spektakl, myślę że się naprawdę spodoba.

Z Jackiem Bończykiem, reżyserem musicalu "Młody Frankenstein" powstającym w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, rozmawia Paulina Żebrowska z Dziennika Teatralnego.

Paulina Żebrowska: Premiera lada dzień. Ma Pan tremę?

Jacek Bończyk: Kiedy sam nie występuję, odczuwam inny rodzaj tremy. Mam poczucie odpowiedzialności za całość, która powoduje, że czepiam się każdego szczegółu. Jestem pewnie bardzo uciążliwy dla reszty zespołu. No, ale trudno – suma szczegółów składa się na całość.

„Młody Frankenstein" w pańskiej reżyserii to prapremiera polska. Trudno było uzyskać do niej prawa autorskie?

To jest właściwie pytanie nie do mnie, ja dostałem propozycję zrobienia czegoś z całym zespołem, czyli z wykorzystaniem wszystkich, którzy tu grają, tańczą i śpiewają. Wyraziłem wtedy nieśmiałe marzenie, że chętnie zrobiłbym „Młodego Frankensteina", ponieważ nikt w Polsce tego jeszcze nie zrobił. Poza tym, mam ogromny sentyment do filmu Mela Brooksa z lat siedemdziesiątych, który widziałem jeszcze jako dziecko. Śledziłem też losy spektaklu na Broadwayu. Z początki nie bardzo wierzyłem, że uda się uzyskać prawa autorskie - przypuszczałem, że skoro dotąd nikt się za to nie zabrał, to pewnie są jakieś problemy z licencją. Wiosną ubiegłego roku jechałem samochodem i odebrałem telefon od dyrektora Miłkowskiego. Kazał mi zaparkować, ale wieści miał dobre. Usłyszałem wtedy, że mamy te licencję i wiosną przyszłego roku, możemy ruszać z pracami.

Dlaczego padło akurat na „Młodego Frankensteina"?

Właściwie to przymierzałem się parę lat temu wraz ze scenografem Grześkiem Policińskim do zrobienia „Frankensteina". Nie doszło do tego, bo ktoś nam ten pomysł zwyczajnie ukradł. W związku z tym, zmuszony byłem, przynajmniej na jakiś czas, ten pomysł zarzucić. Przeorientowaliśmy się więc na „Młodego Frankensteina", który jest zupełnie inną formą niż ta, którą obmyślałem sobie przy „Frankensteinie". Chciałem wtedy zrobić coś w rodzaju thrillera, taki ciemny horror z pompatyczną muzyką i wykorzystaniem wielkich kukieł. Szczęście, Frankenstein wrócił do mnie rykoszetem w postaci „Młodego Frankensteina".

Na wczorajszej konferencji zobaczyliśmy dwa fragmenty musicalu. W tym jeden obfitujący w humor dość pikantny. Będzie gorsząco?

To jest spektakl lekki. Trochę się nabijamy z tych filmów grozy, jest abstrakcyjny humor rodem z Monty Pythona, no i rzeczywiście - jest mowa o tym, że profesor Frankenstein jest prawiczkiem. Ma wprawdzie narzeczoną, ale ostatecznie spotyka zupełnie inną kobietę, która dysponuje zupełnie też innymi walorami. Zaś wcześniejsza narzeczona Frankensteina zostaje narzeczoną potwora. Rozwiązania są więc dość mocno... zagmatwane.

Wspominał pan, że darmo szukać w pańskiej najnowszej sztuce aluzji do współczesności, i że życzyłby Pan sobie, żeby widzowie z teatru wyszli raczej rozerwani niż przygniecieni refleksją na tle politycznym czy obyczajowym.

To jest tak, jak w tym powiedzeniu, że jeżeli się chce psa uderzyć, to się zawsze kij znajdzie. Jeśli ktoś się będzie chciał doszukiwać konotacji, to się ich doszuka. Wszystko się da, to kwestia manipulacji. Nie, nie mam żadnych ukrytych zamiarów, nie ukryłem też nigdzie zagadek ani aluzji. To jest po prostu spektakl rozrywkowy.

A jak miała się rzecz z obsadą głównych ról?

Dość dobrze znam zespół, bo grywałem tu i realizowałem to i owo. Dobrze się stało, że w chwili, kiedy zacząłem się zastanawiać nad główną postacią, dostałem informację, że możemy zaangażować Artura. Skakałem wtedy z radości do góry, a teraz to myślę, że powinienem nawet ułożyć stos i strzelić racami na cześć tego zbiegu okoliczności. Artur Święs jest fantastycznym aktorem z genialnym doświadczeniem scenicznym, a do tego jest muzykalny. To połączenie możliwości wokalnych z doświadczeniem aktorskim, to dziś rzadkość w wielkiej cenie. Taki ktoś jest lokomotywą całego spektaklu. Dariusz Niebudek, nie jest tu na etacie, ale ja go sobie wymarzyłem do tej roli. No i Tomek Jedz, z nim też to był łut szczęścia. Wiedziałem, że jest człowiekiem raczej zapracowanym, wciąż jeździ po polskich i zagranicznych operach. Kiedy dostałem od niego telefon z informacją, że nie jest obecnie aż tak zajęty, zaświtała mi myśl, że może udałoby się go zaangażować do „Młodego Frankensteina". Z kolei, Wioletta Białk jest rewelacyjna pod każdym względem – piękna, zdolna, utalentowana, ze wspaniałymi warunkami wokalnymi. Marię Meyer uwielbiam od zawsze, zagrała tu wiele wspaniałych ról. Miałem nawet przyjemność grać u jej boku dublurę w „Kabarecie". To było wspaniałe i cenne doświadczenie. To aktorka, która ma na swoim koncie wszystkie najważniejsze musicalowe role. Cieszyłem się, że mam rolę, którą mogłem jej powierzyć. Jest rewelacyjna w roli Frau Blucher. Widać jej doświadczenie i klasę.

Dobrze się panu pracuje z zespołem Chorzowskiego Teatru Rozrywki?

Tu panuje zupełnie wyjątkowa atmosfera. Kiedy robię spektakle w Warszawie czy w Łodzi, to jestem zobligowany, żeby mieć podwójną obsadę, tak na zaś. Tutejszy zespół po prostu zasuwa, to są ludzie bardzo pracowici. To są wręcz tytani pracy. Nikt nie bierze pod uwagę tego, że można by np. wziąć zwolnienie. Pamiętam, że sam od czasów szkoły teatralnej nigdy żadnych zwolnień nie brałem. To jest tak, że aktorowi mówi się: Pójdzie pan na L4. - Jakie L4? Ja muszę grać, beze mnie zawali się teatr! To w tym zawodzie jest wspaniałe, że każdy ma poczucie bycia niezastąpionym. Tutejszy zespół charakteryzuje też dość rzadka cecha – całkowita świadomość zespołowości. Wiedzą, że naprawdę grają do jednej bramki, i to dla mnie jako realizatora jest ogromnie ważne. Łatwiej podjąć się w takich warunkach zadania szczególnie trudnego i twórczego, jakim jest prapremiera. Dla odmiany, kiedy jestem w Warszawie, ludzie uciekają mi z prób, lawirują, mają mnóstwo zajęć na boku – radio, kino, telewizja. Tutaj panuje całkowite skupienie wokół teatru, koncentracja, zaangażowanie. Bardzo to doceniam.

Ma pan jakieś doświadczenie aranżacyjne?

Całe moje życie jest związane z muzyka, bo i koncertuję w różnych składach, nagrywam płyty. Natomiast zaaranżowania utworu bym się nie podjął, bo się zwyczajnie na tym nie znam. Wychodzę z takiego założenia, że jeżeli ktoś się na czymś zna lepiej, to ja wolę, żeby to on zrobił. Znam swoje miejsce w szeregu, a odpowiedzialność, jaka spoczywa na mnie jako reżyserze i tak jest wystarczająco duża.

Fragmenty sztuki, które widzieliśmy rozpościerają się między dwoma filarami: humor i wysmakowany kicz. Jaka jest pana koncepcja reżyserska?

Gdybym miał ten utwór analizować pod względem dramaturgicznym i scenicznym, to powiedziałbym, że jest to - w dobrym tego słowa znaczeniu - spektakl rozrywkowy. Czyli dużo rajcownej muzyki, swingu, tańca. Wielka w tym zresztą zasługa tutejszego zespołu baletowego. To energetyczny spektakl, myślę że się naprawdę spodoba. My się teraz docieramy, przed nami trzy ostatnie dni morderczej pracy. Mam nadzieję, że w dniu premiery, kiedy oddamy spektakl w ręce publiczności, to przedstawienie wystrzeli jak fajerwerk i zachwyci publiczność.

Pewnie trochę za wcześnie na takie pytania, ale czy ma Pan już plany na najbliższą przyszłość?

Dwa miesiące temu odstawiłem na bok wszystko. Nie gram obecnie swoich spektakli w Warszawie, jedne sprawy odwołałem, inne odłożyłem. Na ten moment, najważniejsze to, żeby zrobić te premierę. Potem muszę nadrobić zaległości w warszawskich teatrach, no a na koniec czeka mnie zasłużony urlop. Następne w kolejności jest libretto, które mi już zlecono. Co dalej, to się jeszcze zobaczy. Kiedyś robiłem plany na wyrost, byłem zadowolony, że mam kalendarz rozpisany na dwa lata wprzód. Dziś zmienił mi się styl pracy, wolę mieć mniej projektów, ale poświęcić im należytą uwagę i wystarczającą ilość czasu, co przekłada się oczywiście na efekt finalny.

A propos scenografii, widzieliśmy na wczorajszym pokazie imponujących rozmiarów statek. Wypełniał znaczną część sceny, a kominy ledwo mieściły się w granicach wytyczonych przez sufit. To pomysł scenografa?

Ze statku jesteśmy wyjątkowo dumni. Jego zarys zaczerpnęliśmy z didaskaliów libretta, które otrzymaliśmy. Grzegorz Policiński - scenograf, z którym współpracuję od wielu lat, ma tę niesamowitą zaletę, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Po przeczytaniu libretta, powiedział mi, że będziemy mieć taki pełnowymiarowy statek. Pomyślałem wtedy, że pewnie będzie jakaś projekcja czy coś w tym rodzaju. Nie liczyłem, że zbuduje mi kilkumetrowego kolosa. Jakiś czas potem dostałem MMS-a, było tam zdjęcie dwojga małych ludzików na tle giganta. Opadła mi szczęka. Nie bez kozery Grzegorz od lat pracuje na największych polskich scenach, czy w telewizji. Nawet w dniu premiery, dosłownie w ostatniej chwili, nie waha się czegoś zmienić, poprawić, ulepszyć. Taki jest Grzegorz Policiński i taka jest też Inga Pilchowska, która do ostatniej chwili pracuje nad choreografią. Kiedy rano wchodzę do teatru, oni już tupią. Kiedy wychodzę, wciąż jeszcze pracują. Jestem pewien, że efekt tej pracy zostanie dostrzeżony i doceniony przez widownię.

Czy „Młody Frankenstein", jakiego zobaczymy w sobotę, był bardzo inspirowany swoim broadwayowskim poprzednikiem?

Kiedy zapadła decyzja o realizacji „Młodego Frankensteina" w Teatrze Rozrywki, wspólnie ze scenografem zrobiliśmy sobie seans filmu Mela Brooksa z lat siedemdziesiątych. Po dwudziestu paru latach wróciłem do tego filmu, który widziałem dziesiątki razy jako dziecko. Okazało się, że wciąż bardzo mnie bawi. Natomiast nie widzieliśmy wersji broadwayowskiej. Jedyne, czego byłem ciekaw, to tego, jak zostało to przygotowane od strony scenografii i choreografii, dlatego też sięgnąłem do fragmentów dostępnych w Internecie. Obejrzeliśmy song „Put in on a ritz". Wtedy dopiero złapałem się za głowę. Przeraziła mnie trochę ilość tego, co się ma wydarzyć na scenie - tyle muzyki, tyle choreografii. Złapałem za telefon i zadzwoniłem do Ingi Pilchowskiej z pytaniem, czy się tego w ogóle zechce podjąć. Po godzinie oddzwoniła i się zgodziła. Potem, kiedy czytaliśmy z aktorami libretto, powiedziałem, że oczywiście mogą obejrzeć parę dostępnych w sieci scen, ale niespecjalnie bym to polecał. Nie chcieliśmy się na tym skupiać. Obligowała nas licencja i wyciąg nutowy, od tego wyszliśmy, ale spektakl zrobiliśmy wedle własnej koncepcji. Sugerować się nie chcieliśmy. Wolałem puścić wodzę fantazji. Może po premierze, przejadę się na Broadway i obejrzę inną wersję.

___

Jacek Bończyk - polski aktor teatralny i filmowy, piosenkarz, autor tekstów piosenek, scenarzysta i reżyser spektakli muzycznych. Wokalista i gitarzysta formacji rockowych: Bończyk/Krzywański oraz Nowe Sytuacje. Często użycza głosu w dubbingu. Współpracował z wieloma polskimi teatrami polskimi między innymi w Warszawie, Wrocławiu, Chorzowie. Od 2013 roku - dyrektor artystyczny Festiwalu Twórczości Wojciecha Młynarskiego. Współzałożyciel Fundacji Róbmy swoje dla kultury.

Paulina Żebrowska
Dziennik Teatralny Katowice
21 kwietnia 2016
Portrety
Jacek Bończyk

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia