Wrocław: Czarodziejski flet w Operze

"Czarodziejski flet" - reż: Anna Długołęcka - Opera Wrocławska

Nowy "Czarodziejski flet" w Operze Wrocławskiej to spektakl straconej szansy.

Reżyserce Annie Długołęckiej nie udało się z niego zrobić ani pełnej przepychu, rubasznej baśni ani moralitetu o drodze, jaką musi przejść człowiek, by osiągnąć dojrzałość. W zamian otrzymujemy wizualnie dość ciekawy szereg scen, które drastycznie obnażają nie tylko mało wyrafinowane libretto Schikanedera, ale przede wszystkim stają się dla widza nużące i przewidywalne. 

Opera Wolfganga Amadeusza Mozarta jest bodaj jedną z najtrudniejszych do odczytania, bo swego rodzaju kicz i naiwność postaci przenika się tu nierozerwalnie z wartościami najwyższymi, jak mądrość, męstwo czy miłość. A wydarzenia na scenie trzeba traktować ze sporym przymrużeniem oka, gdyż służą w dużej mierze po prostu dobrej rozrywce. Zresztą w czasach Mozarta przybywająca na "Czarodziejski flet" publiczność nie zaliczała się do najbardziej wyrafinowanej, dlatego w libretcie nie brakowało tekstów, które trafią do każdego, a skomponowane przez Mozarta melodie można było błyskawicznie podchwycić i nucić.

We wrocławskiej inscenizacji brak przede wszystkim umowności, która jest tak ucieszna. Nie potrafią rozbawić nawet najbardziej dowcipne arie. Trudno też powiedzieć, że dobrym pomysłem było podanie mówionego tekstu w języku polskim. Gdyby został zaprezentowany w oryginalnej niemieckiej wersji, zajęci czytaniem z ekranu widzowie zwróciliby mniejszą uwagę na aktorskie niedociągnięcia. A tych nie brak. Aleksander Zuchowicz (Tamino) traktuje swoją postać ze śmiertelną powagą, przez co czyni ją nudną, Damian Konieczek (Sarastro) jest zmuszony stać nieruchomo przez cały spektakl, a Aleksandra Szafir (Pamina) nie potrafi sobie znaleźć miejsca. Wszędzie brak wskazówek reżyserskich, ruch sceniczny praktycznie w ogóle nie istnieje, chyba że tym terminem określimy pompatyczne i powtarzane w tej samej kombinacji przemarsze bohaterów między dekoracjami.

Wprawdzie kostiumy (dzieło także Anny Długołęckiej) mogą cieszyć oko, ale i w nich widać swoistą niekonsekwencję. Skoro bohaterowie śpiewają o Ozyrysie i Izys, dlaczego w tle podziwiamy mnichów przypominających buddyjskich bądź wyznających Hare Kriszna? I dlaczego projekcje, które pokazują się na ekranie, są najczęściej zamazanym, nieczytelnym obrazem? Można zrozumieć zamysł realizacyjny - zrobienie spektaklu, dla którego ozdobą będą kostiumy i minimalistyczna scenografia. Należy jednak pamiętać, że w przypadku teatru operowego odarcie śpiewaka z dekoracji i uszczuplenie anturażu stawia nowe wymagania: dobrego aktorstwa albo przynajmniej umiejętnego parodiowania kreowanych przez siebie postaci. W "Czarodziejskim flecie" brakuje jednego i drugiego. Jedynie Ewa Vesin (Papagena) zdaje się wyczuwać prawdziwe intencje Mozarta i bawi się swoją rolą, dając jedno z ciekawszych entree w przedstawieniu. 

Na odbiór wpływa też zdecydowanie negatywnie praca dyrygenta. Dariusz Mikulski przygotował wprawdzie dobrze orkiestrę, ale prowadzi ją w sobie tylko znany sposób, każąc śpiewakom dostosować się do dyskusyjnego tempa (najbardziej cierpi na tym Damian Konieczek, który rozkłada swoją arię w II akcie niemal na czynniki pierwsze). Mozart przenicowany nie traci, rzecz jasna, na wartości. Traci jednak na atrakcyjności.

Magdalena Talik
POLSKA Gazeta Wrocławska
6 stycznia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...