Wszelkie zaś zwierzę na ziemi [...] niechaj się was boi i lęka

„Safari” - reż. Ulrich Seidl - Austria

Po tytule można było spodziewać się wiadomego – jeepów przejeżdżających przez afrykańskie wioski, kobiet z tobołkami na głowach, nagich dzieci, mnóstwo piachu i trzęsących się ujęć z ręki.

Wszystko jak-naj-prawdziwiej-obecne: jakbyś to ty widzu był tym filmowcem z kamerą, aż słychać jak chrzęszczą pod tobą suche trawy na sawannie. Przy tym wszędzie „nasz" komentator, najlepiej francuski, który z przerażoną miną relacjonuje piekielny proceder morderstwa na niewinnych zwięrzętach. „Mucha na ścianie" w świetle Grety Thunberg. Na nasze szczęście Seidl zaproponował nam dużo więcej.

Koncept brzmi prosto i przewidywalnie – reżyser śledzi, choć słowo to zgoła nie pasuje do formy obrazu– austriacką rodzinę na safari. Pozory jednak mylą. Choć większość z nas na słowo propaganda reaguje z atawistycznym obrzydzeniem, od filmów takich jak ten oczekujemy jasnego rozrysowania, niemego głosu, który mówi, to jest okrucieństwo, okaż swój przeciw. Reżyser, estetyzuje jednak brutalny proces polowań, przez co robi miejsce na dziwnie niezrozumiałą i niepodzielaną zapewne przez większość widzów filozofię bohaterów. Zabieg ten to istne filmowe zastosowanie prawa Archimedesa: ich słowa, przemyślenia, szczerość i „cywilizowanie" wypychają wszelkie moralizatorstwo. Cały film, jego kolorystyka, kadrowanie, światło, wszystko wygląda tak, jak gdyby Vogue zlecił kampanię przeciw przemysłowi futrzanemu.

A teraz o samym safari. Jesteśmy świadkami długiego, powolnego i pełnego napięcia procesu. Widzimy, jak rodzina szuka zwierząt, jak skradają się, jak mocują statyw, jak przymierzają się do strzału, czujemy drżenie ich dłoni, a w końcu widzimy, jak zmaga ich medytacyjny spokój. I wyczekujemy strzału, niemalże samemu potem wzdychając z ulgą. Obserwujemy, jak sześciu mężczyzn nie może wrzucić ciała żyrafy na pick-upa, jak skóra gładko schodzi z martwego zwierzęcia, jak zachowuje się olbrzymi martwy organizm i przestwór jego wnętrzności, pod ostrzami rzeźników. Taka praca. Wreszcie słyszymy, jak mówią sami zainteresowani. Mąż, żona, dwoje ich nastoletnich dzieci oraz właściciele 'rezerwatu'. O tym do czego najchętniej by strzelili, o tym co czują gdy zabijają, nie, nie zabijają, „kładą", o ulubionej broni. O tym jak. O tym czemu. Jest w nich elokwencja, opowiadają, niczym o czwartkowych lekcjach tanga albo garncarstwie. Bo cóż w tym innego. Oto człowiek, oto jego dzika pasja.

Reżyser obecny jest, nie jak w wielu tego typu dokumentach, chłodnym tonie kryjącym oburzenie i wściekłość, kiedy zadaje bohaterom pytania (tutaj słyszymy jedynie odpowiedzi), a w formie. Formie, której nazbyt często brakuje w dokumencie, co zapewne wynika z założenia, że zupełnie wystarczający jest kształt rzeczywistości. A przecież każdej treści, którą obramowano kadrem, należy nadać formę. Forma Safari jest niesamowicie przemyślana, wycyzelowana, niemal teatralna w swojej precyzyjności. Trudno uwierzyć, że to wszystko prawda, gdy widzimy parę otyłych Austriaków charczących po niemiecku, wygrzewających się w słońcu, mówiących o tym, iż nie ma delikatniejszego mięsa niż gnu. W tym tkwi siła Safari, w tym uwidacznia się zręczność Seidla, jako reżysera: nie kręcimy głową myśląc, jak straszny jest nasz gatunek. Patrzymy z oczami szeroko otwartymi w ogromnym zdziwieniu i niedowierzaniu. Oto potężne zwierze, które znamy tylko z Natury z Jedynką i fotografii w atlasach, wali się na ziemię i umiera śmiercią zbyt dlań niezrozumiałą i niepojętą. Słyszymy westchnienia i radość, najczystszą, najszczerszą radość, kiedy udało się. Czysty strzał! To ważne, by powalić czystym strzałem. To ważne by umarło od razu, by dotrzeć na miejsce po wszystkim. Choć zrobiło się to z respektu dla natury, z podziwu dla pięknego futra i poroża, bez wstydu i żalu, lepiej żeby już nie żyło. Zróbmy zdjęcie, podstawmy pod łeb kamień, bo spada, nie chce się ładnie ustawić. Może włożyć w pysk trochę trawy – powalone w czasie posiłku, albo ubrudzić futro ziemią – powalone po walce.

Na Safari należy patrzeć bardziej, jak antropolog aniżeli ekolog-aktywista, nie w geście poparcia czy obojętności, ale ciekawości. Ujęcia smakują, jak brutalność i krew przyobleczone w Beethovena w filmach Yorgosa Lanthimosa (Lobster; Faworyta). Nie ma w tym żadnego podniecenia, radości. To co obserwujemy to nic 'dobrego', ale jest w tym pewne piękno. Piękno i przyjemność, które towarzyszą nawet najsmutniejszym, najstraszniejszym historiom i najdotkliwszym filmom – przyjemność z obcowania z dziełem, które w niezwykle wizualny sposób, pokazuje to, co Inne. Ludzkie w zupełnie nienamacalny dla nas sposób. Na czym jeśli nie na obracaniu w palcach uczuciami i granicami widza powinna opierać się sztuka? Czym, jeśli nie subiektywną aranżacją przestrzeni bez uszczerbku dla rzeczywistości i prawdy powinien zajmować się dokumentalista?

Seidl stworzył coś dalece wykraczającego poza moralitet czy przestrogę – pokazał najbardziej aktualne i zarazem najpierwotniejsze oblicze człowieka: Homo Praedator.

Matylda Elson
Dziennik Teatralny Warszawa
24 października 2020
Wątki
FILM

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...