Wszystko jest muzyką

"Projekt 'P'" - reż. Wojtek Blecharz - Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie

Nie ma w stołecznych teatrach publicznych miejsca na eksperyment i artystyczne ryzyko. O otwarciu na młodych z choćby odrobinę niestandardowymi pomysłami już zupełnie nie wspomnę.

Za Pawła Miśkiewicza, który nie był może wybitnym dyrektorem, panowało jednak takie otwarcie w Teatrze Dramatycznym. Na zabawę sztuką pozwala sobie jeszcze tylko Nowy Teatr, ale żeby tam coś zrobić trzeba z kolei przynależeć do towarzyskiej rodziny. I tyle, koniec, finito. Dlatego niezwykle cenna jest inicjatywa i odwaga Teatru Wielkiego by realizować co roku dzieła artystyczne w ramach, poświęconego muzyce współczesnej, projektu "Terytoria", który jest, w rzeczy samej, jednym wielkim terytorium eksperymentu oraz daje szanse młodym (starszym też) na pokazanie swoich możliwości. Bo umówmy się, oper nie zamawia się w naszym kraju często, szczególnie u osób, które nie skończyły stu lat i nie mają siwej brody do kolan.

W tym roku dostaliśmy rzecz doprawdy niezwykłą. Głośny długo przed swoją premierą Projekt 'P'. Nazwa jest durna i niezrozumiała, ale zostawmy ją w spokoju. Na literkę "P" składają się dwie opery: pierwsza - "Dla głosów i rąk" Jagody Szmytki i druga - "Transcryptum" Wojtka Blecharza. Premiera była wspólna i odbywała się na mającej szczęście do niezwykle udanych przedsięwzięć artystycznych Scenie Kameralnej Opery Narodowej. Wjechanie na górę zdezelowaną windą z lat bodaj 60. niemal zawsze popłaca.

Nie jestem żadnym znawcą muzyki klasycznej, ale do opery chodzę regularnie i na wszystko. Krytycy muzyczni (czytaj: słuchacze) zaliczyliby mnie pewnie do oglądaczy. Może słusznie. Od kilkunastu sezonów oglądam i (jednak) słucham każdego dzieła, które produkuje zespół Teatr Wielkiego i każdego, które zaprasza gościnnie. Porównanie więc mam i muszę powiedzieć, że na tle ostatniego sezonu, oprócz genialnej "Lady Sarashiny" Petera Eötvösa w reżyserii Ushio Amagatsu (wystawionej zresztą na Scenie Kameralnej), najlepiej wypadł właśnie Projekt 'P'.

Rozpoczęła Jagoda Szmytka, która oprócz muzyki jest również wraz z Michałem Zadarą, współautorką libretta. Zadara także całość wyreżyserował i muszę przyznać, choć nie przepadam za jego spektaklami, że zrobił to znakomicie. Dyrygowała, u Blecharza też, Marta Kluczyńska.

"Dla głosów i rąk" to właściwie paszkwil na życie operowe, życie wewnętrzne należy dodać. Szmytka z Zadarą wyśmiewają wszystko i wszystkich, głównie "leśnych dziadków", którzy nie rozumieją nowoczesnej, tudzież trafniej będzie powiedzieć współczesnej muzyki. Baty dostaje też dyrekcja, co jest już naprawdę zabawne. Libertto tej na poły farsy jest do tego stopnia śmieszne, że kiedy na scenę wchodzi znakomita Izabella Kłosińska, to publika dosłownie wyje, czego w operze nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Jest tylko jedno "ale", jednakowoż zasadnicze. Otóż w mojej ocenie znakomita inscenizacja przykryła muzykę. Słabo ją słyszałem i słabo ją czułem, mimo, że była często głośna, wręcz agresywna. Co tu dużo mówić, proporcje między muzyką, a teatrem zostały bardzo zachwiane i w efekcie, niestety, Zadara zarżną Szmytkę, oczywiście w afekcie.

W zupełnie inny świat zabrał nas za to Wojtek Blecharz. Trzeba mieć naprawdę ostro zjechany mózg albo jakby powiedziała osoba kulturalna - wielką wyobraźnię, żeby coś takiego wymyślić. Jego "Transcryptum" (Blecharz jest kompozytorem, librecistą i reżyserem w jednym!) to dzieło totalne. To nie tylko fascynująca - la "Miasteczko Twin Peaks" - historia przechodzącej traumę kobiety, której nieustannie towarzyszymy, ale także absolutne muzyczne szaleństwo i niezwykła droga przez labirynt najbardziej podniecającego gmachu Warszawy czyli Opery Narodowej. Bo, co trzeba od razu wyjaśnić, opera nie dzieje się na scenie (no może przez parę minut). Większość zagrana jest w rozmaitych, niedostępnych na co dzień dla zwykłych śmiertelników, bebechach Teatru Wielkiego. Kroczymy labiryntem korytarzy, wchodzimy do pralni, oglądamy instalację wideo na dziedzińcu, zjeżdżamy windami towarowymi, wchodzimy pod scenę, zapuszczamy się do malarni. Niekończące się kilometry korytarzy prowadzą nas przez muzyczny świat kompozytora. Nie można przy okazji "Transcryptum" nie wspomnieć o scenografi Ewy Marii Śmigielskiej, która atakuje nas z zaskoczenia w zupełnie niespodziewanych miejscach oraz genialnych neonach i świetlnych instalacjach Wojciecha Pusia, które robią tak piorunujące wrażenie, że wszyscy chcą je fotografować, choć przecież nie można. O losie okrutny.

Opera Wojtka Blecharza zadziałała na mnie bardzo. Uświadomiła mi, że muzyka jest wszędzie, że jest wszechogarniająca i co być może najważniejsze, że wszystko jest muzyką. Kiedy na koniec grany jest utwór na kilkudziesięciu patyczkach rzucanych w metalową misę (nie mam pojęcia jak to się fachowo nazywa), to ja już siedzę z rozdziawioną gębą. Utwór na przerośnięte wykałaczki? No nie! Jak to możliwe? A jednak. Coś wspaniałego.

Swoim dziełem kompozytor udowodnił też jaka jest siła w niekonwencjonalnych inscenizacjach, że nie trzeba siedzieć w pluszowym fotelu czekając na antrakt, który służy do tego, by, pijąc szampana, obrobić dupy przybyłym do opery kumoszkom. "Transcryptum" wymierza policzek "operowym babom", sweterkom z angorki i naszyjnikom ze sztucznych pereł. Do dziś nie mogę po prostu uwierzyć, że udało się doprowadzić do premiery tego dzieła w Teatrze Wielkim w Warszawie. I nie dzieła, tylko dzieł. Bo na wielki szacun zasługują i Blecharz, i Szmytka, którzy przyciągneli masowo do marmurowego gmaszyska młodą publikę. Chyba o to chodziło, nieprawdaż?

Mike Urbaniak
www.panodkultury.wordpress.com
7 sierpnia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...