Wszystkoizm wcale nie jest dobry

rozmowa z Sergiuszem Brożkiem

Rozmowa z Sergiuszem Brożkiem, kierownikiem technicznym katowickiego Teatru Korez... i nie tylko.

Magda Widuch: Jak i kiedy zaczęła się Pana przygoda z teatrem?

Sergiusz Brożek: Już w przedszkolu. Byłem ulubieńcem pań przedszkolanek, ponieważ czytałem na głos bajki innym dzieciom. Tak to się u mnie zaczęło (śmiech).

M.W.: Czy tak na poważnie wszystko zaczęło się od Teatru GuGalander?

S.B.: Nie, aczkolwiek było to pierwsze własne przedsięwzięcie. To trochę tak, jakby pytać skąd wziął się Korez. Na początku był to jakiś teatr amatorski, co z dzisiejszego punktu widzenia nie ma jednak większego znaczenia. Na pewno nie tylko mnie zdarzyło zarazić się teatrem w liceum. Warto o tym wspomnieć o tyle, że osobą, która jest za to odpowiedzialna, jest nieżyjący już niestety romanista I L.O. im. Kopernika w Katowicach, profesor Edward Kaczmarski – wszystko zaczęło się w jego Szkolnym Teatrzyku Prozy i Poezji Francuskiej. Jednak jest to mówienie o prehistorii, ponieważ nie ma większego związku z czasem teraźniejszym. Może jedynie taki, że jak przyjeżdża jakaś teatralna trupa Francuzów, to się z nimi z najwyższym trudem potrafię dogadać na tematy sceniczno-techniczne.

M.W.: Wracając do GuGalandra, dotarłam w Internecie do książki napisanej o waszym teatrze przez jednego z jego członków, Krzysztofa Prusa…

S.B.: Książkę wydało Muzeum Historii Katowic i bardzo się cieszę, że książka jest i każdy może sobie do niej zajrzeć. Pod względem teatrologicznym wszystkie opisy spektakli opracowane są bez zarzutu, ale dodatek „Fachowy poradnik jak założyć grupę teatralną” jest... dobrze napisany, świetnie się go czyta, ale powiedzmy sobie szczerze, jest on „światem według Prusa”, przez co autor wyszedł na Jedynego Demiurga w prowadzonym przez siebie przez mroki zespole uroczych skądinąd indywiduów i dziwolągów.

M.W.: Bywał Pan wtedy również aktorem, prawda?

S.B.: Tak, bywałem na scenie, ale to wynikało raczej z braku aktorów.

M.W.: Nie tęskni Pan za graniem?

S.B.: Chyba nie. Wynika to ze zdroworozsądkowego podejścia do siebie – faceta, który jest już na połowie czasu. Wiem, co w życiu robię dobrze, a co robię tak sobie. I na to, co robię ot tak, zaczyna być szkoda energii. Już tego skosztowałem, wiem jak to smakuje, wiem też, jak to robiłem, a także jak powinno się to robić. Kontrast między jednym a drugim powoduje, że nie tęsknię za graniem. Mam bezlitosne spojrzenie na zawód aktora, bo wiem na czym on polega i mam do czynienia z aktorami takimi, jakimi oni są naprawdę. Zainteresowanych odsyłam do sztuki „Kolega Mela Gibsona” (śmiech). Mam szczęście pracować z naprawdę dobrymi aktorami.

M.W.: Kiedy właściwie trafił Pan do Korezu?

S.B.: Współpracować z Korezem zacząłem na przełomie wieków, gdzieś pomiędzy premierą „Homleta” a „Sztuki”, przewracając jego sceniczną przestrzeń do góry nogami. Jako widz bywałem tu oczywiście o wiele wcześniej. Pamiętam, że miałem nawet swój własny numerek w szatni, o którym pamiętał zawsze Darek Stach.

M.W.: Jako pracownik techniczny jest Pan na większości spektakli, patrząc na nie od strony widza. Czy po parudziesięciu razach to nie zaczyna być nużące?

S.B.: Koledzy aktorzy nie pozwalają mi na nudzenie się podczas spektaklu. Czasami trochę tego żałuję. Niektóre spektakle powinny się zmieniać, niektóre nie. Zmiany np. w „Scenariuszu dla trzech aktorów” są już przez jego autora, Schaeffera, zaklęte w tekście, ale już Yasmina Reza nie zakładała żadnych improwizacji, pisząc sztukę pod tytułem „Sztuka”...

M.W.: No ale kto by się tym przejmował…

S.B.: Na pewno nie aktorzy Korezu. Zresztą powoduje to konieczność „twórczej” pracy realizatora, co lubię, mimo że nie jest to proste – nie można przedobrzyć, a decyzje „reżyserskie” podejmować należy błyskawicznie.

M.W.: Mógłby Pan podać przykład takiej sytuacji?

S.B.: Gramy "Cholonka". W jednej ze scen wszyscy po kolei opowiadają historię Gryzoka, panuje nastrój ogólnej zadumy, wszyscy powoli zastygają. Po puencie Świętkowej światła powoli przygasają i taka, wręcz sepiowa, fotografia rodzinna powoli gaśnie. Pewnego razu Darek Stach grający Detleva miał, na skaleczonym prywatnie palcu, okazały opatrunek. Mirek Neinert zamiast wygłosić tekst Świętka „ptoki jadły mu z ręki”, powiedział „..jadły mu z palca”. Wtedy zobaczyłem, że żaden z szóstki aktorów nie jest w stanie wykrztusić choćby pół słowa, walcząc z obezwładniającym go chichotem; kiedy położyli się nieomal na stole, maskując histeryczny śmiech, nie pozostało mi nic innego, jak zrobić „sepiową” zmianę o dobrą minutę wcześniej.

M.W.: Improwizacja to chyba nieodłączna część korezowych spektakli…

S.B.: Oczywiście. Tylko proszę mnie dobrze zrozumieć – ja tego absolutnie nie krytykuję. Przyszedłem do Korezu po krótkim okresie, kiedy myślałem, że w ogóle przestanę zajmować się teatrem. Ale zobaczyłem, że Korez potrafi robić żywy teatr i to wedle najlepszych jego definicji. Nie odgrywać przedstawień, ale za każdym razem tworzyć je na nowo. Jest to walor tak rzadki w teatrach, że cena, którą płacą za to np. autorzy sztuk, którzy mogą chwilowo nie poznawać własnych tekstów, nie jest zbyt wysoką ceną. Efektem idealnym jest właśnie to, że te dramaty stają się żywymi dziełami teatralnymi - za każdym razem jednorazowo, bo mało jest rzeczy tak nietrwałych jak sztuka teatru. I to jest to, co mnie w Korezie intryguje.

M.W.: To jest właśnie fenomen Korezu, coś, co sprawia, że ludzie tak chętnie tu wracają. Nie znam drugiego takiego teatru…

S.B.: Ja też nie. Korez w ogóle pięknie się opisuje – „Teatr dla ludzi, który bawi, a nie nudzi”. Wszystko jasne, przychodzimy do teatru, by się bawić. Jednak Korez możemy zdefiniować również inaczej: „Teatr Korez, grający sztuki wyłącznie współczesne, w większości polskie”. Bo przecież najstarszym autorem, którego tekst realizujemy jest Czechow, cała reszta autorów pisała po II Wojnie Światowej. Jednakże określenie „teatr grający sztuki współczesne” już nie jest tak chwytliwe, nie brzmi tak atrakcyjnie, nawet budzi pewną obawę, że będą nas w teatrze męczyć. To w ogóle jest prześmieszna historia, która w Korezie mi się szalenie podoba. Teatry instytucjonalne zarzucają nam, że jesteśmy teatrem komercyjnym. No dobrze, ale czym jeśli nie komercją jest wystawianie przez inne teatry fars? Wystawia się je w tych teatrach za pieniądze budżetowe. To jest rzecz zastanawiająca. Sztuki, które na zachodzie są pisane dla teatru komercyjnego właśnie, u nas są realizowane przez teatry dotowane, a teatr, który jest wyłącznie komercyjny, bo takim być musi, by istnieć, nie mając stałej budżetowej dotacji, nie ma w swoim repertuarze ogranych fars, za to wystawia dobre teksty współczesne. Korez jest teatrem aktorów – w jego spektaklach najważniejsi są aktorzy, a w farsach ważne są nieustannie otwierane i zamykane drzwi, a dopiero później aktorzy (śmiech). Oczywiście, to jest generalizowanie, bo istnieją świetne farsy, grane przez dobrych aktorów...

M.W.: Jak zaczęła się Pańska współpraca ze Sztygarką i Chorzowskim Teatrem Ogrodowym? Wygląda on trochę jak konkurencja dla korezowego Letniego Ogrodu Teatralnego…

S.B.: Chorzowski Teatr Ogrodowy od początku był pomyślany jako komplementarny do LOT-u, a nie jako jego konkurencja. Stąd nie przez przypadek dzieje się w inny dzień, żeby publiczność nie stawała przed koniecznością wyboru i jeżeli zechcą, mogą bywać i tu, i tu. Z moich obserwacji wynika, że prawie setka ludzi tak właśnie robi. Na początku był taki pomysł, żeby ChTO działał jako druga scena LOT-u, ale zrezygnowaliśmy z tego. Chorzowski Teatr Ogrodowy jest robiony samodzielnie od początku do końca, natomiast spektakle mogą się powtarzać.

M.W.: No właśnie, w pierwszym sezonie większość spektakli zaproszonych na ChTO to tytuły, które już na LOT-ie się pojawiły…

S.B.: Układając pierwszy sezon ChTO, nie chciałem ryzykować. Zaprosiłem tylko spektakle, o których wiedziałem, że doskonale się sprawdzą. To musiało być coś, co przyciągnie i rozbawi widzów, dlatego wybór sztuk, sprawdzonych w podobnych warunkach technicznych i okolicznościach przyrody, był wyjściem naturalnym i pozbawionym większego ryzyka.

M.W.: Za ChTO odpowiedzialne jest Pańskie Stowarzyszenie SZTYG.art?

S.B.: Tak. SZTYG.art jest trzecim aktywnym stowarzyszeniem, w którego tworzenie i działalność się zaangażowałem. Pierwsze było Stowarzyszenie Teatr GuGalander, później Stowarzyszenie TE.art, a teraz SZTYG.art. Stowarzyszenie, przy całej swojej uciążliwości formalnej, jest dobrą formą dla działalności artystycznej czy zbliżonej do sztuki.

M.W: Czy w naszym systemie prawnym trudno jest stowarzyszenie założyć?

S.B.: Najłatwiej z tego wszystkiego było założyć Stowarzyszenie Teatr GuGalander, w roku 1989. Tak swoją drogą historia naszego kraju jest zabawna – wszystkie ustawy, od których zaczęła się wolność obywatelska, jak Ustawa o Stowarzyszeniach czy Ustawa o Działalności Gospodarczej - tzw. Ustawa Wilczka, były ustawami schyłku PRL-u, dziełem jego ostatniego rządu. Oczywiście tam były paragrafy o kontroli nad stowarzyszeniami, które zostały później wykreślone, ale to były tak naprawdę martwe już paragrafy. A do wolności gospodarczej później podochodziły niezliczone koncesje, licencje, pozwolenia… wtedy tego nie było.

M.W.: Czym właściwie jest SZTYG.art?

S.B.: SZTYG.art powiązany jest personalnie i geograficznie ze Sztygarką, która ma swoją siedzibę w Chorzowie, w ocalonych i odrestaurowanych przez prywatnych właścicieli – firmę MAP System – pokopalnianych budynkach, na terenie nieistniejącej już kopalni

„Prezydent”. SZTYG.art powstał między innymi, by móc realizować tam spektakle, wystawy, koncerty, by otworzyć latem Chorzowski Teatr Ogrodowy, wreszcie by zaistniał mój wymarzony ośrodek interdyscyplinarny - jest to rozwinięcie idei ośrodka, której nie udało się zrealizować przed laty w GuGalandrze.

M.W.: I to jest coś, czym chciałby się Pan zajmować, miejsce, w którym widzi Pan siebie za dziesięć, piętnaście lat?

S.B.: Dobre pytanie, nie wiem. To nie jest tak, że zajmuję się jedną z tych rzeczy tymczasowo. Ja to robię, bo chcę to robić. Nie znaczy to, że docelowo chcę odejść od praktycznego robienia teatru i zająć się wyłącznie zbudowaniem czy prowadzeniem ośrodka, w którym ewentualnie pokazywane będą spektakle zewnętrzne. Nie. Zresztą ośrodek Sztygarki jest naprawdę interdyscyplinarnie pomyślany i wcale nie ma specjalizacji teatralnej. Taką specjalizację ma Chorzowski Teatr Ogrodowy i chcę, aby tak pozostało. Żeby się nie rozwodnił tak, jak zaczął się rozwadniać LOT. Chorzowski Teatr Ogrodowy ma tę przewagę, że może bazować na doświadczeniach LOT-u. Błędów nie warto powtarzać i dopóki ja kształtuję program ChTO, będzie to program teatralny, a nie jakiś interdyscyplinarny ogród sztuk. Kiedy buduje się salę widowiskową czy teatralną, trzeba przewidzieć jak najwięcej możliwości przekształcenia przestrzeni, stworzenia jak najszerszych możliwości. W przypadku imprezy to już jest błąd – nie można zrobić wszystkiego, ponieważ „wszystkoizm” wcale nie jest dobry, szczególnie gdy chodzi o tak dużą imprezę, bo ta przestaje mieć wtedy adresata. Dlatego w Chorzowie kładziemy nacisk na T e a t r. Jeżeli nawet proponujemy koncert, to tylko jako imprezę towarzyszącą. Tego jestem pewien – to powinien być Teatr Ogrodowy. Natomiast co do szczegółowego programu artystycznego czy docelowego wyglądu tego miejsca pewności jeszcze nie mam...

M.W.: Na pewno ma Pan jakieś plany…

S.B.: Właściwie wszystko jeszcze przed nami. Uruchomimy Magazyn Ciekłego Powietrza, gdzie powstanie działająca przez cały rok sala widowiskowa, przystosowana do realizacji spektakli teatralnych. Nie znaczy to, że Chorzowski Teatr Ogrodowy zostanie zamknięty w budynku. W przyszłości ma on odbywać się na stałej, zadaszonej scenie, która będzie oparta o budynek kopalnianej straży pożarnej. Wpisze się tam, w załom budynku dość duża scena, 8x7 metrów, otwarta na sztygarkową „agorę”. Wtedy widownią będzie cały, rozpościerający się przed budynkiem teren zielony. Widownia, na której w zieleni może „utonąć” nawet 500 osób. Osiągniemy podobny efekt jak na Letnim Ogrodzie Teatralnym, z tą różnicą, że nie w betonie. No i jest jeszcze wieża, która od początku jest jakimś symbolem stowarzyszenia SZTYG.art. Wieża ta jest absolutnym unikatem w Europie. To pierwsza na świecie wyciągowa wieża żelbetowa, cud inżynierii z lat 30-tych, która dzięki temu, że została tak porządnie wykonana, nie uległa zniszczeniu podczas burzenia kopalni. Ocalała, a teraz, także dzięki naszym staraniom, kończy się procedura wpisywania jej na listę zabytków. Mam nadzieję, że któraś z przyszłych edycji Chorzowskiego Teatru Ogrodowego odbędzie się pomiędzy potężnymi łapskami wieży. Wieża zresztą byłaby doskonałym punktem widokowym, a widziałem na własne oczy stamtąd prawie całą naszą konurbację! Wokół Sztygarki jest jeszcze zaślepiony szyb Jadwiga i wylot Kluczowej Sztolni Dziedzicznej, do której od ponad stu lat nikt nie zaglądał. Te tereny mogą być nieprawdopodobnie atrakcyjne turystycznie. To jest prawdziwym wyzwaniem dla SZTYG.artu – kulturalnie zagospodarować całe to niezwykłe miejsce. Mój optymizm opiera się także na bardzo owocnej dotychczasowej współpracy z Urzędem Miasta Chorzów.

Szczerze mówiąc, mnie najbardziej w tym fascynuje projektowanie takich przestrzeni, wyprowadzanie ich nowych funkcji „ekologicznie”, w zgodzie z układem, konstrukcją, czasem historią... Korez to stacjonarna, kameralna scena teatralna. Z kolei Magazyn Ciekłego Powietrza to sala uniwersalna, interdyscyplinarna, dużo większa niż Korez czy GuGalander, dająca więcej możliwości. Zresztą chorzowska Sztygarka to możliwość „zaprogramowania” całej przestrzeni, pokopalnianych budynków i ich otoczenia. Wiem oczywiście, że na realizację potrzebujemy olbrzymich pieniędzy, ale wierzę, że to się nam tutaj uda.

M.W.: Serdecznie dziękuję za rozmowę.

*(wywiad jest pracą zaliczeniową, zadaną przez mgr Czaplę-Oslislo w ramach zajęć z teatru, w Wyższej Szkole Zarządzania Ochroną Pracy w Katowicach)

Magdalena Widuch
Dziennik Teatralny Katowice
17 stycznia 2009
Portrety
Sergiusz Brożek

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia