Wydobyć się z ruin

„Upadek kamiennego domu" – reż. Kazimierz Braun – Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie

Spektakl „Upadek kamiennego domu" w reżyserii Kazimierza Brauna miał premierę 17 czerwca 2006 roku w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. Powstał na podstawie sztuki Romana Brandstaettera, polskiego dramaturga żydowskiego pochodzenia, którego teksty niejednokrotnie poruszały tematykę antyczną, historyczną czy wojenno-okupacyjną. Przenosi widza na włoską prowincję, do wiekowego domu nad morskim brzegiem, gdzie może się rozsiąść, zrelaksować i obserwować, jak jedno wydarzenie potrafi zrujnować człowieka.

Dramat skupia się wokół dwóch wątków: relacji Marco (Krzysztof Radkowski) z jego matką (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) oraz traumy, jaką przeżył podczas wojny. Niemalże każda scena opiera się na kłótni i wzajemnych oskarżeniach, co potrafi wprawić w dyskomfort, a w każdym razie – wprawiło w dyskomfort mnie. Nie jest to jednak kwestia mojej nadmiernej wrażliwości, raczej napięcia budowanego już od pierwszej sceny, a przede wszystkim tego, że widzę w głównym bohaterze dużą część siebie. Oglądanie jego wyniosłości, słuchanie oschłych, a zarazem jakże desperackich słów, było dla mnie jak przejrzenie się w lustrze.

Nie mam doświadczeń związanych z wojną i ludzką śmiercią, jest jednak coś, co łączy mnie i Marco: uparta potrzeba dążenia do indywidualności, odcięcia od tradycji i wartości powielanych bezmyślnie, ciągła ucieczka przed sobą i swoją przeszłością, jak nam się zdaje, w poszukiwaniu samych siebie.

Interakcje między synem i matką stanowią przeważającą część spektaklu, są dopracowane i autentyczne, przywodzą mi na myśl wiele rozmów, które sama prowadziłam. Uwidacznia się w nich przepaść wynikająca z braku wzajemnego zrozumienia, pewnej emocjonalnej zamkniętości Marco. Bohaterowie szukają siebie nawzajem, ale nie umieją do siebie dotrzeć. Matka potrzebuje dziecka, które zostanie z nią w kamiennym domu, odizoluje się od świata i przeżyje resztę swoich dni w pozornym szczęściu i bezpieczeństwie. Syn natomiast prosi o pomoc: potrzebuje schronienia, ramienia, na którym można się wypłakać, nieoceniającej bliskości. Rozmijają się również w kwestiach światopoglądowych, wojna jest wyjątkowo trudnym dla nich tematem. Podczas gdy matka oskarża Marco o to, że się zmienił, że ucieka, że ją zostawił, on krytykuje jej ignorancję, naiwne przeświadczenie, że ból i zło nie nadejdą, jeżeli nie opuści swego schronienia. Słowa kobiety: „Jesteśmy tym, co odziedziczyliśmy po naszych rodzicach" spotykają się z silnym sprzeciwem Marco, mężczyzny przeświadczonego, że wartości poukrywane w kątach kamiennego domu, w którym się wychował, już dawno nie należą do niego.

Wydaje się, że kłótniom nie będzie końca, bohaterowie są zbyt zatwardziali w swoim sposobie myślenia, pojawia się jednak postać, która skupia na sobie uwagę tych dwoje. Jan, Polak, który przyjechał jako gość pensjonatu, wzbudza w Marco panikę. Włoch rozpoznaje w nim bowiem mężczyznę, z którym sąsiadował podczas wojny i za którego śmierć jest odpowiedzialny. Paranoja Marco przejmuje nad nim kontrolę. Mężczyzna powtarza, że koniecznie musi uciekać, przekonuje matkę, że gość przybył tu, by go zgładzić. Dwukrotnie w ciągu trwania spektaklu rzuca się kobiecie do stóp, przytula się do niej, błaga o wsparcie, którego nie dostaje. Widać pewną zamianę ról: matka, która dotychczas wystosowywała przede wszystkim emocjonalne argumenty, która dawała wyraz troski i czułości w stosunku do syna, teraz żąda suchych faktów. Początkowo sceptyczna, dopiero z czasem zaczyna wierzyć w opowiadaną jej historię. Przekonuje Marco, że nie powinien mieć wyrzutów, ratował przecież własne życie – on jednak nie potrafi myśleć o tym w ten sposób, nazywa siebie tchórzem, a tchórze muszą ponosić konsekwencje swoich działań.

Chcę zwrócić tutaj uwagę na grę aktorską Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, bowiem wywołała ona we mnie całkiem nową falę emocji: patrzyłam na matkę zderzającą się z cierpieniem dziecka, tak chłodną i nieczułą, a równocześnie przestraszoną i zatroskaną. Umiejącą pomagać tylko sobie samej, rozumiejącą w sposób niewykraczający poza jej własne doświadczenia. Patrzyłam na jej zagubienie i widziałam cierpienie Marco, cierpienie swoje, cierpienie wszystkich rodziców i dzieci, którzy nie umieją odnaleźć drugiego człowieka we własnym bólu.

Innym ukazanym zjawiskiem, które przykuło moją uwagę, jest ucieczka przed konfrontacją. Dotyczy zarówno Marco, jak i Jana. Ich spotkanie wiąże się z ogromnym napięciem, odbywa się w ciemności, przy zgaszonych światłach i zasuniętych roletach; przy zagłuszającej muzyce fortepianu. Jan utrzymuje, że nie jest tym, za kogo uważa go Marco, a jednak traktuje rozmówcę z nieukrywaną pogardą, jadem wyciekającym z każdym wypowiadanym słowem. Włoch opowiada ich historię z trzeciej osoby, dystansuje się więc od niej, cały czas wyrażając swoją skruchę i żal. W pewnym momencie wyciąga pistolet i każe do siebie strzelić – przedmiot ten nie jest jednak wykorzystany w tej scenie, nie był „zapowiedziany" wcześniej ani nie będzie użyty później, trudno mi więc nie myśleć o nim jak o elemencie niepotrzebnym.

Napięcie pomiędzy dwojgiem bohaterów usiłuje zmniejszyć matka, jednak bezskutecznie. Okazuje się, że ani przyjazd do domu rodzinnego, ani rozmowa z Janem nie przyniosły Marco oczekiwanego katharsis. Dzieje się więc to, czego kobieta obawiała się już na samym początku: jej syn wyjeżdża bez pożegnania, rzucając się w dalszą ucieczkę, w desperackie poszukiwanie odkupienia.

Niezwykle ważnym elementem spektaklu jest muzyka – Marco, kompozytor, siada do fortepianu w trudnych dla niego momentach. Gra, kiedy przyzwyczaja się na nowo do znajomego otoczenia. Gra, kiedy opowiada matce o swojej winie. Gra, kiedy oczekuje spotkania z Janem. Cały czas ten sam utwór, tę samą melodię, jakby nie był w stanie się z niej wydostać, tak samo, jak nie jest w stanie wydostać się ze swojej traumy.

Zwróciłam również uwagę na kolorystykę kostiumów postaci: obaj Marco i Jan mieli na sobie beżowe garnitury, podczas gdy matka ubrana była w czarną suknię. Przywodzi to na myśl żałobę, ale po kim? Być może po synu, który nie jest już tym samym człowiekiem, którego znała. A może jest to feralna zapowiedź dalszych losów Marco?

„Upadek kamiennego domu" w reżyserii Kazimierza Brauna nie zaliczyłabym do najprzyjemniejszych spektakli, jakie obejrzałam, ale nie tego oczekiwałam, wybierając tę sztukę. Liczyłam na trudne postacie o trudnych relacjach, na dialogi mocne jak uderzenia w klawisze – i to dostałam. Przerażenie, ból i zawód odgrywane przez aktorów na scenie udzielały się i mnie, dlatego wiem, że sztuka Brauna zostanie ze mną jeszcze na długo.

Zdjęcia pochodzą ze strony tadeuszsmolicki.com

Joanna Glapiak
Dziennik Teatralny Poznań
23 marca 2022
Portrety
Kazimierz Braun

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...