Z całą gamą kolorów

Rozmowa z Grażyną Bułką

nie dzielę aktorstwa na zawodowe i niezawodowe. Dla mnie aktorstwo albo jest dobre, albo złe. To jest bardzo trudny i wymagający zawód. Obciążający ogromnie – nie tylko psychikę, ale przede wszystkim, jeżeli jest się obsadzanym w rolach, które wymagają fizyczności, szczególnie z wiekiem robi się bardzo trudny. Ten zawód daje tyle słodyczy, ile goryczy, zawsze to mówię. Być może dzięki temu przez już prawie trzydzieści osiem lat robię to, co robię i coraz bardziej za tym tęsknię, szczególnie teraz, kiedy już od dziesięciu dni siedzę w domu na przymusowym urlopie w związku z pandemią.

Z Grażyną Bułką - z okazji 30-lecia Teatru Korez w Katowicach - rozmawia Izabela Mikrut.

Izabela Mikrut: Trudno bez Ciebie wyobrazić sobie Korez. Jak zaczynałaś w tym teatrze?

Grażyna Bułka - Zaczynałam bardzo profesjonalnie, ponieważ przyjechałam na casting do Cholonka. Kiedy przyjechałam na ten casting, to praktycznie nie znałam nikogo poza Piotrkiem Warszawskim, który tu wtedy pracował. Innych ludzi ze słyszenia, albo ze sceny, jako widz. Wszyscy tę historię już znają, więc nie wiem, czy warto opowiadać. Natomiast okazało się, że Korez to jest jedno z najważniejszych zawodowo miejsc w moim życiu.

To co słyszałaś o tutejszych?

- Że Robert Talarczyk to jest fajny aktor, że również para się reżyserowaniem i umie śpiewać. Że Mirek Neinert robi fantastyczną rzecz, Letni Ogród Teatralny, kiedy czytałam gazetę, to zawsze coś o tej imprezie wyczytywałam. Izę Malik widziałam w Skrzypku na dachu, tak samo Ewę Grysko. Basi Lubos nie znałam w ogóle. Ale jeżeli się nie mieszka w Katowicach, tylko zawodowo jeździ się tam oglądać ludzi, a pracuje się siedemdziesiąt kilometrów dalej, to trudno o znajomości...

Co z perspektywy czasu było dla Ciebie najtrudniejsze do zrobienia? Monodramy [w Korezie to Poczekalnia i Mianujom mie Hanka], 2, w którym grasz siedem postaci w pięć kwadransów, wcielanie się w matkę, kiedy chciałaś być córką? Jakie wyzwania z Korezem kojarzysz?

- Ten teatr i moja praca w tym teatrze kojarzą mi się z czymś pozytywnym, dobrym i miłym. Oczywiście, że bywają też niemiłe sytuacje, ale to tak jak w życiu. Natomiast w tym teatrze nawet jeśli zdarzy się coś nie tak, dużo łatwiej przechodzi się nad tym do porządku dziennego. To pejoratywnie brzmi, ale chodzi o to, że my staramy się żyć jak w rodzinie: wyrzygać, wymyć i żyć dalej. To chyba najważniejsza zasada bycia z drugim człowiekiem, nie dotyczy tylko teatru, ale również życia rodzinnego: jeżeli zostawiamy coś na dnie, to to puchnie, puchnie, puchnie i musi kiedyś wywalić. I tutaj czasami wywala, ale my mamy w Korezie mechanizmy i sprzęt, którymi jesteśmy gotowi te sytuacje zażegnać, żyć dalej i dalej się cenić i szanować. Uważam, że to jest ogromna siła tego teatru. Dlatego też nigdy nie patrzę na pracę w Teatrze Korez przez pryzmat trudności. Oczywiście one są i niekiedy wiążą się z czasem, bo, niestety, gdy ma się etat w instytucjonalnym teatrze, Korez musi być drugi, choćby się bardzo chciało, żeby był pierwszy. Trzeba wtedy godzić te wyzwania, to nie jest łatwe, a z wiekiem wręcz coraz trudniejsze. Ale ja mam tak, że kiedy jest mi bardzo ciężko, to gdzieś, w perspektywie, widzę ten cel, teatr, do którego zmierzam. Jeżeli sobie ten cel wizualizuję, jest mi łatwiej. Korez jest dla mnie czymś bardzo pozytywnym... może takie myślenie o nim jest spowodowane tym, że wszyscy siedzimy teraz w domach i zastanawiamy się, jak będzie dalej, natomiast ja się cieszę, że mam Korez, bo to jest miejsce, do którego zawsze wracam i zawsze chcę wrócić.

Jak można Cię na scenie zgotować i czym?

- Wszystkim (śmiech). Tak łatwo mnie zgotować, a najgorsze jest to, że choćbym bardzo chciała, nie jestem w stanie tego ukryć. I tak sobie postanowiłam lata wstecz, że nie będę tego ukrywać, bo nie dam rady, bo wtedy wychodzi tylko gorzej, niż mogłoby wyjść. Myślę, że widzowie to doceniają. Dajemy po sobie znać, że jesteśmy też tylko ludźmi, że wiele rzeczy nas dotyka i reagujemy jak normalni ludzie. Czasami śmiechem, a czasami potrafię się również wzruszyć, to szerokie spektrum odczuć na scenie. Ale zgotować mnie może sytuacja, wspomnienie, które w danym momencie się uruchamia. Skojarzenie z jakiejś sytuacji prywatnej z kolegami i koleżankami... może pojawić się mnóstwo różnych rzeczy. Ale gotuję się i idę w tym na całość, nie ukrywam, nie potrafię inaczej (śmiech).

A Ty próbujesz gotować kolegów na scenie?

- Kiedy staram się, żeby kogoś zgotować, to nie dam rady. Ale jeśli to płynie z okoliczności, które się wydarzyły... powiem nieskromnie: to wymaga inteligencji, lotności i sprytu scenicznego, żeby wykorzystać to, co się dzieje tu i teraz... wtedy to zrobię. Jestem wyuczona teatru od kropki do kropki, a Korez, dzięki temu, że jestem tu już prawie szesnaście lat, dał mi możliwość oddechu i popatrzenia na swój zawód również z przymrużeniem oka. Ponieważ ja swój zawód traktuję rzemieślniczo, odbieram wszystko, co się dzieje na scenie wszystkimi zmysłami i reaguję na to.

No właśnie: wolisz zawsze trzymać się tekstu, czy kiedy wcielasz się w postać, to wiesz, co masz mówić i nie przejmujesz się powtarzaniem kwestii słowo w słowo?

- Tego mnie nauczył Korez. Z jednej strony to jest fajne, jeżeli aktor rzetelnie trzyma się tekstu. Są tacy reżyserzy, szczególnie ci, którzy są autorami tekstów swoich przedstawień, oni czasami są przywiązani do każdego słówka. Ja, ucząc się tekstu, zawsze staram się rozumieć to, co mówię. Jeżeli dokładnie wiem, co mówię, do kogo mówię, a jeszcze ten ktoś mnie słucha i odpowiada na moje pytania, to jest łatwiej. Zawsze mam nadzieję, że partner jest na tyle lotny, inteligentny, że jest w stanie zagrać ze mną w tę grę. Czasami to gra, a czasami tak się zdarza, że człowiek zapomina. Wtedy najważniejsze to wiedzieć, co się miało powiedzieć, a jakich się słów użyje – oby inteligentnych, mądrych i zwięzłych (śmiech) – to ma już mniejsze znaczenie. Kiedy mam uratować sytuację, to wolę coś powiedzieć własnymi słowami w obrębie treści, która mogłaby paść od kropki do kropki, ale nie padła.

A pamiętasz jakiś spektakularny ratunek albo improwizację, którą zawsze będziesz kojarzyć z którymś spektaklem?

- Zawsze będę kojarzyć z Cholonkiem jedną sytuację. Mieliśmy kiedyś pijanego widza na widowni, na normalnym wieczornym spektaklu. Ten widz siedział w pierwszym rzędzie i ciągle nam dogadywał. W którymś momencie spektaklu po prostu wstał i wyszedł, przechodząc, oczywiście, jak wszyscy bywalcy Korezu wiedzą, przez scenę. Po wyjściu tego faceta bardzo dużo ludzi poczuło ulgę: i my na scenie, i ludzie na widowni, bo gdyby nie wyszedł, moglibyśmy go, delikatnie rzecz biorąc, wyprosić. Akcja toczyła się dalej, minęło trochę czasu. Jest scena, kiedy przychodzi pijany ojciec, mój sceniczny mąż, czyli Mirek Neinert, my wszyscy czekamy na niego, bo jest wesele Tekli, a Świętek oczywiście gdzieś poszedł i zapił. Wraca pijany i... nigdy nie padają te słowa, a mnie coś tknęło i zapytałam „Kaj żeś to boł?". A on mi na to odpowiedział „Był żech w tyjatrze". Wszyscy umarli ze śmiechu, po czym odpowiedziałam „Ja, był żeś, ale cie wyciepli". Życie przyniosło nam gotowy scenariusz na improwizację.

Zawodowe aktorstwo to ciężka praca. A co w nim jest z zabawy?

- Coś ci powiem: ja nie dzielę aktorstwa na zawodowe i niezawodowe. Dla mnie aktorstwo albo jest dobre, albo złe. To jest bardzo trudny i wymagający zawód. Obciążający ogromnie – nie tylko psychikę, ale przede wszystkim, jeżeli jest się obsadzanym w rolach, które wymagają fizyczności, szczególnie z wiekiem robi się bardzo trudny. Ten zawód daje tyle słodyczy, ile goryczy, zawsze to mówię. Być może dzięki temu przez już prawie trzydzieści osiem lat robię to, co robię i coraz bardziej za tym tęsknię, szczególnie teraz, kiedy już od dziesięciu dni siedzę w domu na przymusowym urlopie w związku z pandemią. Natomiast czasami nienawidzę tego zawodu. Nienawidzę zwykle wtedy, kiedy jestem bardzo zmęczona, nadmiernie wyeksploatowana, kiedy nie mam czasu nawet nie żeby odpocząć, ale przynajmniej trochę zregenerować siły, żeby móc iść dalej, żeby móc pracować dalej. Wtedy ten zawód jest dla mnie okrutny i, co ciekawe, wtedy mam najwięcej myśli, że chciałabym z niego zrezygnować. Ale na szczęście są i te chwile, kiedy przynosi mi wiele radości – w różnych sytuacjach. Generalnie lubię próbować w atmosferze, powiedziałabym, luźnej dyscypliny. Możesz powiedzieć, że to dwa słowa, które się wykluczają, ale ci, którzy uprawiają ten zawód, doskonale wiedzą, o czym mówię. Jestem, uważam, bardzo pracowitym człowiekiem, nie potrafię odpuścić na scenie, czasami nie mam siły, ale nie dopuszczam do sytuacji, w których mogłabym później powiedzieć, że mogłam zrobić coś lepiej. To banalne, dotyczy chyba każdego z nas, że ciągle coś jest nie tak, za mało, że można było lepiej... Są takie spektakle, jak mój monodram Mianujom mie Hanka, który jest ogromnym przedsięwzięciem dla mnie, ale to pewnego rodzaju katharsis. Za każdym razem, a to już dwieście razy, przeżywając to wszystko, o czym opowiadam w tej sztuce, oczyszczam przy okazji siebie. Mam wrażenie, że przerzuciłam tonę węgla, wzięłam prysznic i jestem szczęśliwa. W takich momentach ten zawód jest fantastyczny, pomimo że daje dużo bólu, daje też dużo radości. Lubię ten zawód, bo lubię ludzi, sprawia mi przyjemność. W ogóle ja jestem zwierzęciem stadnym, dlatego tak trudno mi teraz przeżyć te chwile, kiedy muszę siedzieć zamknięta w czterech ścianach. Lubię być zwierzęciem stadnym, że tak powiem, na dotyk, a nie wirtualnie. Wirtualnie można mieć wielu przyjaciół i znajomych, można prowadzić dyskusje, mówić i pisać o wielu rzeczach, natomiast ja jestem zwierzęciem, które lubi się ocierać o drugie zwierzę, czuć jego temperaturę czy nastrój. Te rzeczy są dla mnie istotne. Chyba dlatego uprawiam ten zawód, bo nawet kiedy jestem sama na scenie, po drugiej stronie mam całą grupę ludzi, z którymi wchodzę w dialog. Kiedy mnie słuchają, to jest taka magia, której nie da się opisać. My, aktorzy, mamy takie momenty, kiedy możemy usłyszeć ciszę na widowni, usłyszeć śmiech na widowni, reakcje ludzi... to jest coś nie-by-wa-łe-go. Niepowtarzalnego i wyjątkowego. Dlatego uważam, że ten zawód jest taki piękny. Tak bym mogła mówić, mówić i mówić...

Przenosisz ze swoich postaci ze sceny coś do codziennego życia?

- Nie. Bardzo mocno oddzielam to, co robię w teatrze od tego, co robię w domu. Bardzo często, szczególnie na początku mojej kariery, zdarzało się, że kiedy byłam w jakimś szerszym towarzystwie ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z teatrem, słyszałam „a, byś coś powiedziała, zażartowała" – nie znosiłam tego! Nigdy nie potrafiłam i nie potrafię wytworzyć postaci na życie. W życiu jestem sobą, z całą moją gamą kolorów. Jak w Nerwicy natręctw, którą teraz gramy, to jest cała tęcza barw. Po prostu nie przenoszę niczego, co jest w teatrze, do domu. Chyba że nastrój. Haha! To jest jedyna rzecz, którą przenoszę z domu do teatru i, niestety, z teatru do domu. Nastrój! Ale jak się bardzo mocno zaangażuję w życie w domu albo w życie w teatrze, to bardzo szybko zapominam o tych nastrojach, które przyniosłam.

A w takim razie jak to, że zmieniasz się jako człowiek, wpływa na modyfikacje postaci na scenie, jeżeli w ogóle?

- Oczywiście, że wpływa, ponieważ, jak każdy człowiek, aktor również dojrzewa. Dojrzewanie jest związane z doświadczeniem. Zdarzało mi się tak, że na początku kariery, że kiedy dostawałam duże role, podchodziłam do tego z nonszalancją. Dam przykład: pamiętam, że dostałam rolę Ani z Zielonego Wzgórza. Nigdy tej książki nie czytałam, to nie była moja bajka, bo ja należałam do tych dziewczynek, które wolały przeczytać Chłopców z Placu Broni, a nie tkliwe opowieści o Ani, z całym bagażem jej fantastycznych historii. Bardzo szybko dotarło do mnie, że jak nie ma Ani w spektaklu, to nie ma spektaklu. I zrozumiałam, że mimo tego że mam doświadczonych kolegów i doświadczone koleżanki jako partnerów, dzięki czemu jest mi łatwiej, to jednak ciężar odpowiedzialności spoczywa na moich barkach. Bardzo szybko do tego doszłam i Bogu dzięki, bo przez te wszystkie lata potrafiłam zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności, którą się ma na scenie. Wcale nie jest tak, że jak się gra główną rolę, to jest tak fajnie. Jest takie poczucie, że jak coś zepsujesz, to obniżysz poziom przedstawienia. Ale jak coś zrobisz dobrze, to również go podniesiesz. Oczywiście nie jesteś na scenie sama, nie chcę, żeby to brzmiało egoistycznie – ale mam świadomość, od wielu, wielu lat, że bardzo dużo zależy ode mnie, od mojego podejścia, od mojego talentu, od intuicji...

W jakim temacie, motywie albo emocji na scenie czujesz się najbardziej silna?

- Lubię wzruszać ludzi, lubię się sama wzruszyć, ale uwielbiam również rozśmieszać ludzi i lubię się sama śmiać. To może nie jest konkretna odpowiedź na twoje pytanie, ale innej w tym momencie nie mam.

Nie podejmujesz się reżyserowania, ale, powiedz, udzielasz rad kolegom po fachu?

- Absolutnie nie biorę na siebie odpowiedzialności reżyserowania. Nie umiem tego robić, nie umiem również uczyć młodych ludzi, jak ten zawód uprawiać, to zadanie dla mojego syna, Piotra, myślę, że on w tym jest mistrzem. Ja bym chyba nie potrafiła nikogo niczego nauczyć. Mogę komuś opowiadać o tym, co ja czuję, ale nie potrafiłabym wytłumaczyć, jak to zrobić, żeby widz mógł odczytać, co się czuje. Myślę, że w tym zawodzie każdy powinien robić to, co czuje i umie najlepiej. Kiedy widzę jakąś sytuację zarysowaną na scenie, umiem powiedzieć, że coś się powinno zmienić. Drobne korekty – owszem. Mam ucho. Nie jestem wybitnie uzdolniona muzycznie w sensie słuchu, ale mam ucho sceniczne i potrafię na słuch, nie patrząc nawet na scenę, ocenić, co się sprawdzi. Mam ucho do teatru, ale co do reżyserowania... nie, nie, nie, absolutnie, Boże, nie! NIE! W życiu! To jest taka trudna rzecz! Kiedy przez cztery miesiące pracowałam z Agatą Dudą-Gracz, wcześniej z Piotrusiem Cieplakiem, z Remikiem Brzykiem... widziałam, że to potwornie trudny zawód. Ile trzeba ogarnąć, żeby ludziom powiedzieć, jak co ma wyglądać i jak mają do tego dojść... bo drogą aktorzy mogą podążać sami, ale trzeba im tę drogę wskazać, wybrać właściwą.

Do czasów Hanki, która rola była dla Ciebie najcenniejsza?

- Oj, tych ról jest bardzo dużo i to czasami milowe kroki w moim zawodzie. Mój mąż, robiąc ostatnio porządki na strychu, znalazł program sprzed dwudziestu pięciu lat, z Wiśniowego sadu, który reżyserował Siergiej Danczenko [premiera: 31 maja 1996, Teatr Polski w Bielsku-Białej], ukraiński, nieżyjący już, niestety, wspaniały reżyser i dyrektor teatru na Ukrainie, ja grałam tam rolę Raniewskiej. To jest chyba marzenie każdej aktorki, zagrać Raniewską i to w spektaklu w takiej obsadzie... zagrałam tę postać mając trzydzieści cztery lata i to była ogromna szkoła dla mnie, praca z reżyserem nad tą rolą... Na pewno Scenariusz dla trzech aktorów w reżyserii Julii Wernio w Teatrze Polskim, gdzie zagrałam postać Dru, też pootwierała mi różne klapki, pozwoliła myśleć nie tylko o swoim warsztacie, ale też o swoim ciele. Dorota Ignatiew zrobiła Utarczki w Bielsku, to była wielka szkoła grania minimalistycznego ale pełnego emocji i obnażania nie tylko emocjonalnego, ale też fizycznego. Bardzo wielka lekcja pokory i kopalnia zawodowych wartości, które mi udostępniła Dorota. Może to górnolotnie brzmi, ale fantastycznie mi się z nią pracowało. Również z Grzegorzem Chrapkiewiczem w Królowej piękności z Leenane, moja postać w Jakobim i Leidentalu, w Chłopcu z łabędziem Villqista... to są rzeczy z małych scen, do grania na małej przestrzeni teatralnej, w bardzo bliskim kontakcie z widzem. Bardzo to lubię, sprawia mi ogromną przyjemność i chyba daje mi największego kopa. A tak naprawdę to marzę tylko o takiej roli, żebym mogła sobie zagrać od kulisy do kulisy, żeby mi nikt nie mówił, że za dużo, żebym mogła robić to, co chcę i tak, jak czuję, oczywiście to wcale nie znaczy, że byłoby to dobre (śmiech), ale ja bym się czuła fantastycznie. Chociaż mogłabym już tego fizycznie nie unieść. Wiesz, generalnie reżyserzy zawsze muszą powściągnąć nasze emocje, ale ja uważam, że lepiej w trakcie prób pokazać więcej, bo zawsze jest z czego ściągnąć. Minimalizm na scenie jest nie zawsze wskazany. Czasami tak, ale nie zawsze.
___

Grażyna Bułka - aktorka teatralna, filmowa, dubbingowa i radiowa. Urodzona 16 września 1962 roku w Świętochłowicach. Od 1984 roku związana z Teatrem Polskim w Bielsku-Białej, od sezonu 2014/2015 w zespole Teatru Śląskiego. Od lat w współpracuje z Teatrem Korez w Katowicach. Występowała także na dużym ekranie, m.in. w filmie „Drzazgi" i „Barbórka" Macieja Pieprzycy czy „Ewa" Adama Sikory i Ingmara Villqista, a ostatnio w niemieckiej produkcji „Heimat ist kein Ort" (reż. Udo Witte). Pracuje też jako aktorka dubbingowa, przygotowała m.in. rolę małego Mikołaja Kopernika do pełnometrażowego filmu animowanego („Gwiazda Kopernika" 2009).

 

Izabela Mikrut
Materiały Teatru Korez
4 kwietnia 2020
Portrety
Grażyna Bułka

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia