Z miłości do metalu i Polski B

Rozmowa z Przemysławem Jurkiem

Pisząc „Kochanowo" chciałem też pokazać prowincję jako miejsce zwykłe, normalne, nie takie, w którym trwa jakaś odrealniona sielanka (jak w serialach) albo – z drugiej strony – rozgrywa się nieustanny dramat rozmaitych odmieńców i nadwrażliwców zaszczutych przez ciemną, złaknioną krwi masę (to już domena kina). Niektórym trudno to sobie wyobrazić, ale w Polsce B można normalnie żyć. Tak po prostu. I wcale nie gorzej niż w Warszawie.

Z Przemysławem Jurkiem, autorem "Kochanowa i okolic" rozmawia Maryna Klotzer.

Maryna Klotzer: Jak satyryk trafił do teatru? (rozumiem, że przez prozę... niekoniecznie życia)

Przemysław Jurek: W pewnym sensie faktycznie przez prozę, przez prozę życia trochę też. Najpierw powstała książka, zrodzona zresztą w bólach, wielokrotnie poprawiana, w pewnym momencie odłożona do szuflady i wyjęta z niej w chwili desperacji, gdy stwierdziłem „A co mi tam, rewelacja to nie jest, ale powysyłać do wydawców nie zaszkodzi" – a potem dopiero sztuka teatralna. Przeczytałem gdzieś o konkursie „Komediopisanie", organizowanym przez Teatr Powszechny w Łodzi, było to dosłownie na kilka dni przed ostatecznym terminem składania tekstów, i sam sobie – w zabójczym tempie i praktycznie bez kalkulacji, bo nie miałem w tej materii żadnych doświadczeń – zaadaptowałem powieść na scenę. Wiedziałem już wtedy, że książka się ukaże w lubelskim Grasshopperze, ale i tak nie miałem nadziei na nagrodę – na takie konkursy przychodzi czasem po kilkaset tekstów, statystyka jest tu nieubłagana, a w poprzedniej edycji triumfowali m.in. Juliusz Machulski i Paweł Mossakowski... Złożyło się jednak tak, że zająłem II miejsce, a „Kochanowo" trafiło na deski Teatru Powszechnego 16 maja 2010 roku, na dwa tygodnie przed premierą książki. Dzień potem trafiłem do szpitala, gdzie wycięto mi 15 cm jelita, więc pamiętam tamten czas bardzo dokładnie. Było pod wieloma względami zabójczo zabawnie.

- Czy pomysł opowiedzenia historii chłopaków z Exterminatoa był bardziej muzyczny, czy bardziej socjologiczny? Skąd w ogóle się wziął?

To poniekąd historia z życia. W 1998 roku byłem stypendystą Gminy Kłodzko. Było to stypendium ufundowane przez Grzegorza Ciechowskiego, który chciał pomóc „młodym, zdolnym" mieszkańcom miejscowości zniszczonych przez pamiętną powódź w poprzednim roku. Pisałem wtedy wiersze, drukowane nawet w dość prestiżowych pismach literackich (np. w „Twórczości"), miałem na koncie tomik poetycki, słowem – zakwalifikowałem się. Przez rok dostawałem 200 zł, co dla studenta było prawdziwą fortuną. Szybko się jednak okazało, że władze gminy chcą się mną (i innymi stypendystami, tam było bodaj kilka kategorii) szerzej pochwalić. Odbierałem więc regularne telefony z prośbą o recytacje na wiejskich festynach i dożynkach. Zupełnie nie wyobrażałem sobie czytania moich ponurych, samobójczych wierszy o niespełnionej miłości pomiędzy kramami z kiełbasą, po występach ludowych zespołów tanecznych, a przed prezentacją co bardziej dorodnych okazów żywca, więc wiłem się jak piskorz i pod naprędce wymyślanymi pretekstami odmawiałem. Czułem, że jestem dla gminy dużym rozczarowaniem, ale za nic nie potrafiłem się przemóc. Dziś pewnie wszedłbym w to wszystko z radością i szczerą ciekawością, ale wtedy nie miałem niestety dystansu do swojej twórczości. I stąd właśnie pomysł na „Kochanowo". Cała reszta jest rzecz jasna całkowitym zmyśleniem.

- A prywatnie jaką muzykę lubisz?

Jednak metal, w jego najróżniejszych odmianach. Choć nie jestem i nigdy nie byłem ortodoksem. Patrzę w tej chwili w swój empetrójkowy odtwarzacz i wymieniam jak leci: Nile, Ultravox, Marillion, Tiamat, Devin Townsend Project, Sigur Ros, ZZ top, nowy The Smashing Pumpkins i The XX. Mam tylko 1 GB pamięci, więc ostatni, dwupłytowy Mark Knopfler już mi się nie zmieścił.

- Wiem, że - chociaż georaficznie Kochanowo jest nazwą prawdziwą - Twoje Kochanowo ma wymiar bardziej metaforyczny... Jak to jest?

Kochanowo to takie moje rodzinne Ołdrzychowice Kłodzkie, ale trochę gdzie indziej, ciut mniejsze i nieco bardziej malowniczo położone. Podobno tuż po wojnie moja wieś przez krótki czas tak właśnie się nazywała. To stąd ta nazwa. I nie jest to chyba metafora, to raczej taki łagodny kamuflaż, podobnie jak reszta nazw, nazwisk itp. Chciałem, żeby było to coś w rodzaju „prawdziwego zmyślenia", mocno prawdopodobnej, ale oczywistej fikcji, z kilkoma smaczkami wychwytywalnymi wyłącznie przez moich ziomków, ale też bez natrętnego topograficznego ukonkretniania, które kogoś z drugiego końca Polski może zupełnie nie obchodzić. Historia Exterminatora przeplatana retrospekcjami do lat 80. (w książce, w sztuce są to raptem dwie czy trzy sceny) to właśnie takie prawdziwe zmyślenie. To wszystko mogło się wydarzyć, ale przecież się nie wydarzyło. Albo wydarzyło się, ale niestety – nie mnie.

- Skąd sentyment do Polski B?

Jeśli Polską B nazwać prowincję w ogóle, a nie – jak robią to pozbawieni wrażliwości społecznej socjologowie – tę całą połać od Wisły na wschód, aż po granicę, to z najprostszego powodu. Jestem chłopakiem ze wsi i mam dobre wspomnienia z dzieciństwa. Nigdy się tej mojej wsi nie wstydziłem, a i też nikt nigdy nie dał mi do zrozumienia, że się wstydzić powinienem. Pisząc „Kochanowo" chciałem też pokazać prowincję jako miejsce zwykłe, normalne, nie takie, w którym trwa jakaś odrealniona sielanka (jak w serialach) albo – z drugiej strony – rozgrywa się nieustanny dramat rozmaitych odmieńców i nadwrażliwców zaszczutych przez ciemną, złaknioną krwi masę (to już domena kina). Niektórym trudno to sobie wyobrazić, ale w Polsce B można normalnie żyć. Tak po prostu. I wcale nie gorzej niż w Warszawie.

- Jaka będzie Twoja kolejna wielka sztuka dramatyczna...?!

Napisałem niedawno komedię science-fiction. Na Ziemię leci wielka asteroida, zupełnie niedobrany zespół astronautów próbuje ją zestrzelić, wpada jednak w czarną dziurę, trafia do równoległego wszechświata i ląduje na „równoległej" Ziemi, ale w roku 1410, tuż pod Malborkiem, skąd wraca właśnie zmęczony oblężeniem Władysław Jagiełło. Podjudzony przez przeprogramowanego patriotycznie androida (tak, na statku jest również android), postanawia wrócić, by dokończyć dzieła przy pomocy uzbrojenia ziemskiego statku; w konsekwencji oczywistego i gigantycznego sukcesu rozpoczyna dziękczynny lot na naszą Ziemię, żeby i nam przeorganizować życie i zapewnić korzystną sytuację geopolityczną. Brzmi to wszystko zapewne trochę szalenie, ale wydaje mi się, że jest naprawdę śmiesznie. Zapewniam, że rola androida będzie dla każdego aktora prawdziwą rolą życia. „My król – ja, robot" się to nazywa. I nie jest to oczywiście komedia o Kosmosie. To jest – jak pan Bóg dramatopisarzy surowo przykazał – komedia o Polsce.

Przemysław Jurek - niegdyś dziennikarz, recenzent, satyryk i felietonista (m.in. „Gazeta Wyborcza", dziennik „Polska", Onet.pl, Nuta.pl, miesięczniki „Chichot", „Muza",„Sukces"), dziś scenarzysta i dramatopisarz. Od 10 lat związany z „Przekrojem" (stała cotygodniowa rubryka „Kinoteatrzyk Przemka Jurka"). Laureat kilku konkursów scenario- i dramatopisarskich. Stypendysta PISF. Oprócz powieści „Kochanowo i okolice" wydał także „Kinoteatrzyk w przekroju" (Kraków 2005). Mieszka we Wrocławiu.

 

Maryna Klotzer
Materiały Teatru
30 stycznia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...