Z siebie się śmiejecie

"Trup" - reż: Paweł Szkotak - Teatr Polski w Poznaniu

"Głupi ten spektakl, nie podoba mi się, ale zostanę, bo jestem ciekawa zakończenia" - takimi słowami określiła w przerwie swoje przeżycia leciwa dama, wyglądająca raczej na widza niedzielnego. Czym była zniesmaczona i czego oczekiwała? To się już nie okaże, jednak można z całą precyzją wymienić rzeczy, których nie zauważyła i opowiedzieć o nich tak, jak powinny zostać odebrane

W opisie spektaklu, zaproponowanym przez skromny zasób tekstów źródłowych pojawia się hasło ‘czarna komedia’ i być może sam dramat faktycznie nią jest, jednak w rękach Pawła Szkotaka zmienił się, przeobraził całkowicie w zindywidualizowaną projekcję niepokojów, obsesji i gorączkowych pragnień, które nigdy nie zostaną spełnione. Właściwie to, co widzimy na scenie nie ma nic wspólnego z komedią, więc z czego się śmieją pod nosem niedzielne damy?

Fabuła jest bardzo prosta: do małego miasteczka przyjeżdża gwiazda telewizyjna, wyciąga rękę [z milionem dolarów] do młodego everymana, który w zamian za otrzymane wynagrodzenie, musi [w twardo wyznaczonych ramach czasowych] popełnić samobójstwo. Sposób, w jaki to zrobi, wybrany zostanie przez telewidzów, którzy wraz z głupawymi członkami ekipy technicznej mają wgląd w każde działanie bohatera. Eldon Phelps [w tej roli porażający Łukasz Chrzuszcz] faktycznie umiera, zastrzelony przez Ginę Yaweth [wspaniała Ewa Szumska]. Dużo gagów [dla podlizania się mało wyrafinowanej publice, a tym samym zagwarantowania sukcesu scenicznego], ogromny potencjał intelektualny, artystyczny i emocjonalny, wyciśnięty przez Szkotaka do ostatniej kropli. Arcydzieło.

Tak się jakoś zawsze składa, że spektakle reżyserowane przez dyrektora Teatru Polskiego są naznaczone bólem i obawami, ale nie widzi się tego, przychodząc do teatru się rozerwać, albo ‘bo wypada się czasem odchamić’. Zatem można stwierdzić, że Szkotak kreuje obrazy dwutorowe, które zaspokoją oczekiwania wszystkich widzów. W tym przypadku podział jest prosty: ci nieświadomi chichoczą z dowcipnych dialogów, a ci mądrzy na przemian dostępują któregoś wariantu katharsis [o ile katharsis ma w ogóle różne opcje] i litują się nad tymi pierwszymi, myśląc ‘z siebie się śmiejecie’. Jest to prawda, ponieważ właściwy spektakl toczy się na widowni. Przekraczając próg teatru, dobrowolnie przystępujemy do eksperymentu, polegającego na wcieleniu nas do okrutnego reality show. Niewiele czasu trzeba, żebyśmy poczuli się jakbyśmy siedzieli przed telewizorem. Czujemy, że mamy władzę nad tym, co się dzieje na scenie. Możemy przecież głosować.

Efekt potęgowany jest w przerwie, kiedy otrzymujemy kupon, na którym należy zaznaczyć ulubioną opcję śmierci Eldona i wrzucić karteczkę do urny. To jest moment, w którym mądry widz myśli, że to upiorne, decydować o śmierci w taki sposób, w jaki wybiera się władze państwowe, albo bierze udział w losowaniu bonów zakupowych w hipermarkecie. ‘Chyba nie powinno tak być, czuję się jak część tego spektaklu/programu’. 

Później, dla mądrego widza jest tylko gorzej. W szklistych oczach Chrzuszcza widzi wszystko, co sam przeżywa i co mógłby przeżywać, gdyby dowiedział się, że to ostatni tydzień jego życia. Eldon chce pogodzić się z rodziną, odzyskać dziewczynę, obdarować wszystkich, których kocha, potrzebuje wzajemności, bliskości instant i świadomości, że end jednak będzie happy, bo uda mu się dojść do ładu ze wszystkim co zniszczył do tej pory. Nie udaje się. Bohater zagłusza porażki ciężkimi baletami z dwoma dziewczynami, które wiedzą jak się dobrze zabawić. W Disneylandzie. [Niesamowita, kipiąca symbolami estetyka. Świńskie maski, fioletowa pościel, w sam raz dla szaleńca, hałas, smutek]. Wtedy jego szanse na bezbolesne odejście we śnie spadają, bo głosujące niedzielne damy nie przepadają za imprezowiczami.

Potem Eldon próbuje na coś się przydać w szpitalu dziecięcym, wycofać się z programu, oddać pieniądze, zerwać umowę, wpłacić wszystko na konto jakiejkolwiek organizacji charytatywnej, zrobić cokolwiek, wykupić się z tego paktu.

Nikt nie chce jego ‘krwawych’ pieniędzy, matka, brat i ukochana Christie nie przyjmują samochodów, które od niego dostali. Zostaje całkiem sam, z miodowymi bułeczkami, które przynosi mu dziewczyna, a które kojarzą mu się z dzieciństwem.

I mówi, że nie lubił wstawać w poniedziałki, dlatego go zwolnili z pracy w sklepie, ale że teraz trochę żałuje, że jutro nie wstanie.

Porażające, poruszające, wstrząsające do głębi. W spektaklu Szkotaka nie ma ani szczypty patosu, ani odrobiny teatralnego przegięcia, hiperbolizacji uczuciowości. Jest tylko uczciwość i prawda. I opowiadanie półgłosem o zawiedzionych oczekiwaniach, które nie spełniają się nawet, kiedy zbliżamy się do końca naszej historii, o ludziach, którzy łamią nas, nie chcąc nas słuchać i przyjąć wszystkiego, co chcemy im dać, o potrzebie kolekcjonowania szczęśliwych wspomnień, która budzi się w ostatnim momencie, o tym, że pozwalamy wchodzić z butami w nasze cierpienie, które jest najintymniejszą z prywatnych spraw, aż wreszcie o tym, że śmierć jest nieunikniona i nieważne jak będziemy się o nią ocierać w codzienności; czy będzie to rozjechany kot, czy reportaż wojenny; i jak bardzo się do jej nieuchronności przyzwyczaimy, śmierć nam się zdarzy.

Depresyjność, oczywista samotność zawsze i we wszystkich możliwych konfiguracjach. Metaforyka budowana przez hiperrealistyczny język dosłowności [tak wielka dosłowność, która nie może zostać zrozumiana dosłownie], niezjedzone bułeczki, fizycznie bolesne przeciekanie ostatnich chwil, marzenia niespełnione, Eldon - papierek lakmusowy współczesności.

Śmiertelnie [!] poważna komedia.

Kornelia Rydian
Dziennik Teatralny Poznań
29 października 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia