Za cudzymi pośladkami

w kulturze zbyt często znaczenie mają układy polityczne

W kulturze zbyt często znaczenie mają układy polityczne, a nie względy merytoryczne. To one, a nie koterie artystyczne - jak twierdzi Mariusz Cieślik - wpływają na to, kto zostaje dyrektorem teatru czy muzeum.

Wiele osób, także w "Rzeczpospolitej", zachodzi w głowę, komu to Joanna Szczepkowska pokazała pośladki. Mariusz Cieślik twierdzi, że koteriom, które okupują polską kulturę. Jacek Cieślak odpowiada: tak, pokazała je koteriom, tyle że politycznym. Tymczasem aktorka w rozmowie z Piotrem Pacewiczem w "Gazecie Wyborczej" zdaje się, że dość obszernie wyjaśniła, przeciwko czemu wystąpiła. Nie podoba się jej teatr Krystiana Lupy i innych nowatorów. Ma do tego prawo. Inna sprawa to jakość tego protestu i czy podziela się jej opinię o stanie polskiej sceny. Nie ma zatem o czym rozmawiać? Owszem, jest. 

Polityczne układy

Przy okazji pupy aktorki pojawiły się pytania o politykę kulturalną państwa, a właściwie o jej niedowład. Wreszcie. Warto jednak to robić na poważnie. Ma rację Jacek Cieślak, pisząc, że problemem jest niewprowadzenie zasad rządzących "instytucjami w innych krajach europejskich - m.in. wieloletnich kontraktów, które nakładają na artystów obowiązki, ale dają im też gwarancję niezależności i dotacji". Odpowiedzialność za to ponoszą kolejne ekipy polityczne.

Zmiany tej sytuacji coraz głośniej - zwłaszcza od ubiegłorocznego Kongresu Kultury Polskiej - domagają się środowiska artystyczne. Chodzi o demokratyzację i przejrzystość procedur finansowania kultury i powoływania szefów instytucji oraz zabezpieczenie niezależności ich działania. Obecnie zbyt często znaczenie mają bowiem układy polityczne, a nie względy merytoryczne. To one, a nie koterie artystyczne - jak twierdzi Mariusz Cieślik - wpływają na to, kto zostaje dyrektorem kolejnego teatru czy muzeum, oraz ingerują w program artystyczny.

I jeżeli autor już się pochyla nad nieszczęsnym losem byłego prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego - zdecydowanie przeceniając znaczenie środowisk artystycznych w jego odwołaniu - to powinien też wspomnieć o jego polityce personalnej i chociażby o konflikcie wokół Teatru Nowego. Eksprezydent Łodzi uważał się przecież za wybitnego znawcę kultury i tego, co na scenach teatralnych winno być wystawiane. 

Jednak nie łudźmy się, podstawowym problemem w Polsce jest finansowanie kultury. Owszem, istniejące już środki powinny być efektywniej i oszczędniej wykorzystywane. To nie zmienia faktu, że nasze wydatki na ten cel sytuują nas na szarym końcu Unii Europejskiej. Nie jesteśmy najbogatszym krajem, chociaż naszym politykom spieszno do G20, ale jak wytłumaczyć to, że np. w Polsce wydatki rażąco się różnią od ponoszonych przez naszych sąsiadów (w 2007 roku, czyli przed kryzysem, na kulturę przeznaczaliśmy 24 euro na jednego mieszkańca, Estonia 175 euro, Słowacja 41 euro). 

W ostatnich latach, dzięki wysiłkom kolejnych ministrów kultury, od Waldemara Dąbrowskiego po Bogdana Zdrojewskiego, kwoty powoli rosną, ale nadal podniesienie wydatków z budżetu państwa do 1 procentu PKB to odległa i niekoniecznie realna przyszłość. A przecież to opłacalne inwestycje. Powołanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nie tylko sprawiło, że po raz pierwszy od lat mówi się dobrze o polskim filmie, a Polacy tłumie poszli do kin, ale też - warto podkreślić - zainwestowane w niego środki już wracają do budżetu państwa.

Nie oznacza to, że żąda się wyłącznie finansowania z budżetu państwa. Zarówno instytucje kulturalne, jak i artyści po 1989 roku nauczyli się radzić sobie w systemie wolnego rynku. I nie jest prawdą - jak twierdzi też Mariusz Cieślik - że większość współczesnych artystów wizualnych "sprzedaje swoje prace niemal wyłącznie [polskim - p.k.] galeriom państwowym do kolekcji sztuki współczesnej".

Od dłuższego czasu są one nabywane nie tylko przez zachodnie instytucje publiczne, np. londyńska Tate Modern niedawno zakupiła filmy Zbigniewa Libery i Artura Żmijewskiego, lecz przede wszystkim przez tamtejszych prywatnych kolekcjonerów. Może dla publicysty "Newsweeka" zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale chociażby tak krytykowani w Polsce "Naziści" zajmują poczesne miejsce w zbiorach francuskiego potentata Francois Pinaulta. Powoli, ale tworzy się też rynek prywatnych polskich kolekcjonerów. 

Osobliwy obraz 

Dziś pieniądze publiczne nie są niezbędne artystom, lecz przede wszystkim odbiorcom. Są potrzebne, by umożliwić wszystkim, którzy tego pragną, dostęp do oferty kulturalnej. Aby mogli słuchać Piotra Beczały i Mariusza Kwietnia w Warszawie, a nie wyłącznie w Londynie czy Nowym Jorku, oglądać w polskich zbiorach publicznych prace Pawła Althamera czy Wilhelma Sasnala, o co obecnie trudno. Są potrzebne na nowoczesne programy edukacyjne, pozwalające obywatelom pełniej uczestniczyć w kulturze. 

Wiem jednak, co odpowie Mariusz Cieślik: przecież to wszystko hucpa, a co gorsze, spisek koterii artystycznych - trzeba dodać za niego - wszechświatowych. Bo czym wytłumaczyć to, że Mariusz Treliński otrzymuje kolejne propozycje reżyserii na najlepszych europejskich i amerykańskich scenach operowych, Mirosław Bałka ma właśnie wystawę w Tate Modern, a Artur Żmijewski otrzymał niedawno w Nowym Jorku Ordoway Prize, jak najbardziej prestiżową nagrodę - chcę zapewnić Cieślika, a do tego posiadającą pokaźny wymiar finansowy (100 tys. dol.). Dzieje się tak - o zgrozo - w przeważającej mierze bez udziału pieniędzy polskich podatników.

Zresztą zarysowany przez niego obraz polskiej kultury jest dość osobliwy i zdaje się być skrojony jedynie na potrzeby jego tekstu. Artyści znad Wisły, co rzadkie w przeszłości, coraz częściej są pełnoprawnym uczestnikiem międzynarodowego obiegu artystycznego. Biorą udział w istotnych wystawach, reżyserują spektakle teatralne, występują na najważniejszych scenach operowych na zaproszenie instytucji z tamtych krajów, a nie w ramach polskich imprez promocyjnych.

Są też coraz bardziej doceniani przez polską publiczność. Na spektakle potępianych nowatorów trudno kupić bilety. Wystawę Wilhelma Sasnala przed dwoma laty w Zachęcie obejrzało niemal 50 tys. osób, a niedawną, Zbigniewa Libery - ponad 23 tys. Filmy, np. "Rewers" Borysa Lankosza czy "Dom zły" Wojciecha Smarzowskiego, są nie tylko sukcesem artystycznym, ale też przyciągają widzów do kin. 

Jeśli nie oni, to kto

Nie oznacza to, że nie należy dyskutować, spierać się o obecne hierarchie i o zasady finansowania. Można wreszcie potępiać wszystko, co dziś uchodzi za ważne, jak robi Mariusz Cieślik. Warto jednak przy tej okazji używać bardziej wiarygodnych, a nie tylko populistycznych argumentów, z ulubionym hasłem "to z moich podatków", mającym mieć jakoby rozstrzygającą moc. Przede wszystkim pokusić się wreszcie o przedstawienie alternatywy: kto, jeżeli nie Jarzyna, Kozyra, Lupa, Mykietyn, Warlikowski? Proszę o nazwiska, bo opowieści o koteriach i uciskanych "prawdziwych" artystach mamy w nadmiarze.

Takich propozycji nam brakuje. Ostatnią była pamiętna wystawa Donalda Kuspita "Nowi dawni mistrzowie" zorganizowana w 2006 roku w gdańskim Muzeum Narodowym. Cóż, okazała się klapą, ale wywołała dyskusję. Nie trzeba się chować za cudzymi pośladkami, nawet jeżeli należą one do Joanny Szczepkowskiej.

Autor jest historykiem sztuki, krytykiem. Pracownikiem Fundacji im. Stefana Batorego. Publikował m.in. w miesięczniku "Znak", "Więzi" kwartalniku literackim "Kresy" i "Tygodniku Powszechnym".

Piotr Kosiewski
Rzeczpospolita
16 marca 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia