Za te role kochała go cała Polska

Jarosław Kilian wspomina Janusza Zakrzeńskiego

- Ten wyjazd był dopełnieniem jego misji: artystycznej, społecznej, patriotycznej, historycznej - mówi o Januszu Zakrzeńskim Jarosław Kilian, dyrektor artystyczny Teatru Polskiego. Janusz Zakrzeński był związany z Teatrem Polskim ponad 40 lat. Swój ostatni wieczór spędził na scenie - grał w "Dżumie" Camusa

Dorota Wyżyńska: Jeszcze w piątek wieczorem grał w "Dżumie". To była jego ostatnia teatralna rola.

Jarosław Kilian: Janusz Zakrzeński grał w "Dżumie" staruszka, który karmi koty. Kiedy "czarna śmierć" spada na Oran, on jeden ze spokojem przygląda się obłędowi ludzi zagrożonych zarazą, poddanych trwodze i cierpieniu. Dżuma mija. Kwestia Janusza kończyła spektakl. Podchodził do publiczności. "Czym jest dżuma?" - pytał. "Dżuma to życie!". Śmierć też jest życiem. Wszystkich nas dosięgnie wcześniej czy później. "Dżuma to życie!". To były ostatnie słowa wypowiedziane przez niego na scenie. 

Wtedy, w piątek, w garderobie opowiadał kolegom, jak bardzo cieszy się z tego wyjazdu. Podobno po spektaklu nie chciał nawet wchodzić do teatralnej windy, aby przypadkiem się w niej nie zatrzymać, bo nie daj Boże mógłby spóźnić się na lot. 

- Ten wyjazd z Rodzinami Katyńskimi i prezydentem wydawał się dopełnieniem misji, którą realizował przez tyle lat swojego życia. Misji nie tylko artystycznej, ale i społecznej, patriotycznej, historycznej. To dlatego Janusz Zakrzeński tak chętnie wcielał się w postać marszałka Piłsudskiego. To wypełniając tę misję, realizował swoje spektakle poświęcone sybirakom, spotykał się z nimi i rozmawiał. Miał w sobie takie powołanie społeczne. Mało kto wie, że zanim został aktorem, chciał być lekarzem i jeździł w karetce pogotowia jako ratownik. 

Widzowie kojarzyli go przede wszystkim z Piłsudskim. Żartowaliście w teatrze na ten temat? Był waszym Piłsudskim? 

- Ta rola zrosła się z nim. Za filmową rolę Benedykta Korczyńskiego z "Nad Niemnem" i właśnie marszałka Piłsudskiego kochała go cała Polska. Piłsudskiego odgrywał kilka razy w roku, na Oleandrach, w Belwederze, na Dworcu Centralnym, na Krakowskim Przedmieściu. Był niezwykle fizycznie podobny do Marszałka. Gdy nie było go na próbie, żartowaliśmy, że jeszcze nie wrócił z Magdeburga albo nie wyruszył z Sulejówka. 

W Teatrze Polskim grał od 1967 r. Kim był dla waszego zespołu? Jakiego go zapamiętacie? 

- Janusz obdarzony znakomitą aparycją, wspaniałym głosem, słuchem muzycznym i talentem posiadał swój styl - naturalny i pełen ciepła. Styl niepowtarzalny i trochę niegdysiejszy. Był dla mnie wcieleniem polskiego szlachcica, Sarmaty. Nie tylko ze względu na wąsy, ale i sposób bycia. Miał nienaganne maniery. Kochał życie, pięknie o nim opowiadał. Lubił ludzi. Łagodził obyczaje. Nie słyszałem nigdy, by powiedział brzydkie słowo. Potrafił równie pięknie śpiewać legionowe piosenki, recytować Wyspiańskiego, jak i opowiadać o przepisie na szparagi pod beszamelem. 

W ostatnich latach chorował, z tego, co wiem, był ulubionym pacjentem jednego ze szpitali na Pradze. Kiedy jednak na afisz Polskiego wracała "Pastorałka", obowiązkowo zdrowiał i stawiał się na próbach. 

- Żałował tylko, że w tym roku miał kłopoty z klękaniem. Przez wiele lat Janusz grał w naszej "Pastorałce" pasterza, starego, mądrego Bartosa! Pięknie mówił staropolskim wierszem i ludowymi tekstami. Czuł znakomicie konwencje teatralną i schillerowski styl. Śpiewał kolędy i pastorałki jak mało kto w Polsce. Wiem, że bardzo lubił ten nasz wielopokoleniowy spektakl. Myślę, że czuł, że jest tu nestorem. Cieszyło go szczególnie, że gra z małymi aktorami - dziećmi młodszymi od niego o siedemdziesiąt lat. Mógłby być ich pradziadkiem. 

Miał też piękną rolę w twoim ostatnim spektaklu "Zimowa opowieść". Lubiłeś z nim pracować? 

- W Szekspirowskiej komedii zagrał starego pasterza, który na pustyni odnajduje niemowlę. Pokazał piękną, szlachetną, prawdziwie dobrą postać, choć niepozbawioną przecież małych ludzkich przywar. Janusz Zakrzeński zawsze potrafił mnie zaskoczyć. To, co w próbach wydawało się po prostu porządnie zrealizowane i dobrze zagrane, zmieniało się jeszcze, gdy zjawiała się publiczność. Zakrzeński wtedy rozwijał skrzydła. Gdy stawał przed widzami, oczy mu błyszczały i wszystko, co robił, nabierało życia, lekkości, polotu i blasku. Potrafił nawiązać kontakt z widzem. Jak nikt inny umiał rozmawiać, gadać z publicznością. 

Przypominam sobie jeszcze jedną Szekspirowską rolę Janusza Zakrzeńskiego. Alonza, króla Neapolu w "Burzy". Grał tam rozbitka ocalałego z burzy i rozpaczliwie poszukującego zaginionego syna. Mam w uszach słowa z początku sztuki: "Świetny statek niosący szlachetne istoty rozbity w drzazgi, z całym ładunkiem dusz!". 

Czy uda się przygotować w Teatrze Polskim wieczór poświęcony Januszowi Zakrzeńskiemu? 

- Uda się, mam nadzieję, że jeszcze w kwietniu. Chciałbym, by wspomnieli go i koledzy, i widzowie. Termin ustalimy tak szybko, jak się da.

Dorota Wyżyńska
Gazeta Wyborcza Stołeczna
16 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...