Za wcześnie na bilans - skoro jestem aktorem na fali wznoszącej...

Rozmowa z Pawłem Sanakiewiczem

Po 37 latach uprawiania zawodu aktora, wciąż lubi grać, próbować i kłócić się na tych próbach z kolegami. Jak mówi, wielką przyjemnością jest samo granie - gdy człowiek staje przed widzami i ma ich przekonać do siebie, sprawić, by mu uwierzyli...

Jak się czuje aktor, któremu jego teatr organizuje festiwal sztuki aktorskiej?

- Mocno skrępowany. Bo nie wie, czy na to zasługuje.

Masz poczucie, że jesteś jednym z ważniejszych aktorów Bagateli? To byt piąty festiwal i już Twój...

- Na takie pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Mogę jedynie wyrazić radość z tego powodu.

Ponoć dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki. Ty byłeś aktorem tego teatru zaraz po ukończeniu PWST, w latach 1978-80, i powróciłeś w roku 2010.

- Widać, jestem wyjątkiem, przynajmniej od przysłowia.

Chciałeś wrócić do Krakowa?

- Opuściłem go przed laty z powodów prywatnych, one też spowodowały, że chciałem wrócić. Bo to jednak życie osobiste decyduje o naszych wyborach, ono jest najważniejsze - ja tak przynajmniej uważam. 16 lat spędziłem w Lublinie, w bardzo zacnym Teatrze im. Osterwy, potem jeszcze cztery w Kielcach, dokąd dojeżdżałem już z Krakowa. W końcu powróciłem tutaj, do mojego pierwszego teatru.

Zmienił się ów teatr, zmienił się teatr w ogóle. Kiedyś żyliśmy w przeświadczeniu, że on zmienia świat, że czyni nas lepszymi...

- Sądzę, że teatr, film, jak i sztuka w ogóle wciąż starają się mówić: człowieku, opamiętaj się, tyle że człowiek opamiętać się nie chce. I to się chyba nigdy nie zmieni. Co nie zwalnia sztuki od obowiązku, by wciąż o tym mówiła. Ale boję się wielkich słów w odniesieniu do teatru. On jest moim zawodem, moim wyborem z lat młodości. Wciąż lubię grać, próbować, kłócić się na próbach z kolegami - o świat, o człowieka, by próbować ich przekonać do własnej wizji. Wielką przyjemnością jest samo granie, kiedy człowiek staje przed ludźmi goły - nieważne, jaki miałby kostium - i ma ich przekonać do siebie. Ma sprawić, by mu uwierzyli.

Aktorstwo wybrałeś z uwagi na tradycje rodzinne?

- Wręcz przeciwnie. Ojciec był nawet zły, bo widział mnie w bardziej poważnych profesjach. Udawałem więc, że przygotowuję się do innych studiów, za co - gdy ojciec się zorientował - dostałem w papę. I słusznie. To polonista z VI Liceum w Krakowie, prof. Japołł, zaraził mnie teatrem, czego naturalną konsekwencją był wybór PWST, gdzie - na szczęście i nieszczęście - od razu mnie przyjęli.

Nieszczęście?

- Za łatwo przyszło, co sprawiło, że wejście w świat teatru mało szanowałem. Głównie się bawiłem, zamiast się przyłożyć do nauki, jak na przykład Krzysiek Globisz. Potem też przez wiele lat traktowałem ten zawód zbyt lekko.

SPATiF, bania...

- No, przeszkadzała w życiu przez długie lata. Dopiero od 10 lat mam spokój.

Wiem, że pracę magisterską napisałeś po czterech latach, już pracując...

- To dzięki generałowi Jaruzelskiemu.

_?

- W stanie wojennym, gdy aktorzy bojkotowali reżimowe radio i telewizję, poszła fama, że zostanie dokonany przegląd kadr w teatrach i osoby nie mające dyplomów stracą możliwość pracy. Jak wielu, naiwnie się przestraszyłem. I dzięki pomocy Krzysztofa Babickiego coś tam napisałem, co uznano za pracę magisterską.

Teatr, film, jak i sztuka wciąż starają się mówić: człowieku, opamiętaj się. Tyle że człowiek opamiętać się nie chce

O czym była?

- O realizacji "Księgi Hioba" w tłumaczeniu Miłosza, którą tenże Babicki wystawił w Tetrze im. Słowackiego. Grałem jednego z przyjaciół Hioba. Najbardziej interesujący był wstęp, poświęciłem go bezsensowi pisania prac magisterskich przez aktorów. Niedawno zmarła pani rektor - Danuta Michałowska powiedziała wtedy: "Panie Pawełku, no jak można tak bezczelnie. I co my mamy z panem zrobić?".

Miałeś w PWST swoich mistrzów?

- Tak, ale to zrozumiałem dopiero po latach, w trakcie studiów uważałem ich za starych nudziarzy. Był profesor Jerzy Merunowicz od wiersza i dykcji, był legendarny Eugeniusz Fulde. Wtedy wydawali się kimś z odległych czasów, dopiero potem zrozumiałem, że ich rozmaite tricki, stosowane świadomie, dają znakomite efekty.

Z Bagateli trafiłeś do Teatru im. Słowackiego...

- Zaprosił mnie po mej roli majora Pycia w "Radości z odzyskanego śmietnika" jego dyrektor Jerzy Krasowski. W ówczesnej hierarchii teatrów to był bezsprzecznie awans. Tyle że za moment nastał sierpień roku 1980 i Krasowski wraz z żoną Krystyną Skuszanką zostali z teatru wypłukani falą historii, po czym nastąpiły przepychanki z kolejnymi dyrektorami. Niemniej spędziłem przy placu Świętego Ducha siedem lat.

Zagrałeś m.in. w spektaklu bardzo głośnym z uwagi na autora - "Brat naszego Boga" Karola Wojtyły, w reżyserii Krystyny Skuszanki...

- "Zagrałeś" to wiele powiedziane. Wziąłem udział. Grali wymiennie w głównej roli Jan Frycz i Jerzy Grałek. Pamiętam, że na widowni było najpierw czarno, a parę miesięcy później -już po 13 grudnia - zielono.

Zostawiłeś teatr z powodów bytowych...

- Urodził mi się syn i postanowiłem zarabiać pieniądze, a te dawały "Spotkania z balladą", z którymi jeździłem jak kraj długi i szeroki.

Płacono ile razy lepiej?

- W jeden wieczór zarabiałem miesięczną pensję. Dlatego poprosiłem dyr. Jana Pawła Gawlika o urlop bezpłatny. Nie otrzymawszy go, odszedłem. I przez trzy lata jeździłem z "Balladą". To wtedy poznałem kobietę mojego życia, obecną żonę, pochodzącą właśnie z Lublina. W Teatrze Osterwy spędziłem świetne lata, zwłaszcza gdy jego dyrektorem został wspomniany Krzysztof Babicki. Ponadto pomagałem żonie w prowadzeniu interesu gastronomicznego, który bardzo się nam rozrósł. Powołaliśmy w nim kabaret literacki Piwnica u Biesów...

Wielu aktorów podejmowało takie biznesy, potem plajtowali albo się wycofywali.

- Bo w naszym ukochanym kraju prowadzić jakikolwiek interes jest niezwykle trudno. I żona poczuła się już zmęczona. Ale miejsce trwa do dziś.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nigdy nie dostałeś złej recenzji.

- Pewnie kabotyńsko to brzmi, ale to prawda. Może dlatego, że prywatnie jestem lubiany, więc nie chcą mnie kopać po tyłku.

To już kokieteria. Liczba nagród, które dostałeś, mówi co innego. Tylko ostatnio - na XVI Festiwalu "Oblicza Teatru" w Polkowicach - zostałeś, grając w "Układzie", najlepszym aktorem roli drugoplanowej...

- Dodam, że sam spektakl w reżyserii Michała Kotańskiego oceniono jako najlepszy, co mówię z radością, bo to jeden z moich ulubionych reżyserów. Z kolei grającą w "Układzie" Ewelinę Starejki uznano najlepszą aktorką. -Wcześniej otrzymałeś nagrodę za rolę w "Lubiewie" według Michała Witkowskiego, wystawionym w krakowskim Tetrze Nowym. Grasz tam Lukrecję, podstarzałego geja.

- Starą ciotę - nie bójmy się tego słowa.

To rola jak każda, czy jednak trochę inna?

- Na pewno trudna i ciekawa. Zwłaszcza dla kogoś, kto jest spoza środowiska. Proza Witkowskiego jest niebezpieczna, wręcz wiedzie na manowce przesady, grepsów, a to byłoby głupie. Nagroda i recenzje pokazują, że udało nam się tego uniknąć.

Grasz bardzo dużo: w 11 spektaklach Bagateli, w innych teatrach...

- I bardzo się cieszę.

A film?

- Dotknąłeś czułego punktu. Cóż, niewiele było mi dane. Trochę z własnej winy. Chciałbym jeszcze spróbować. Otuchy dodaje mi wspaniały, w pełni zasłużony come back Mańka Dziędziela, aktora o niebywałych możliwościach, którego pamiętam ze "Słowaka" - wtedy jeszcze miał urodę amanta. Ale jeśli nie będzie mi dane, trudno. Niczego nie żałuję.

A zacząłeś u Lecha Majewskiego, w "Rycerzu".

- To był jego debiut, opowieść trochę fantasy o poszukiwaniu prawdy, dobra... Byłem jednym z trzech upadłych mnichów, którzy stali się rzezimieszkami. To bardzo ciekawy film. Majewski był wtedy zauroczony Bergmanem.

Marzenia, pragnienia?

- Zawodowe banalne. Chciałbym być jak najdłużej potrzebny, chętnie oglądany, przyzwoicie wykonywać swą robotę na scenie.

Mam takie wrażenie, a choćby recenzje i narody to potwierdzają, że Paweł Sanakiewicz jest w ostatnim czasie aktorem na fali wznoszącej...

- Jeśli tak jest, to tylko mogę się cieszyć. Że nie siadłem na tyłku zadowolony z siebie.

Po 37 latach uprawiania zawodu jaki Ci wychodzi bilans?

- Za wcześnie na bilans. Sam powiedziałeś, że jestem na fali wznoszącej. Zobaczymy, dokąd mnie zaprowadzi.

Wacław Krupiński
Dziennik Polski
15 kwietnia 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...