Zabici na grubie

"Wujek.81. Czarna ballada" - reż. Robert Talarczyk - Teatr Śląski w Katowicach

Powodów, żeby mieć za złe, jest w tym przedstawieniu co niemiara. Wymieńmy, żeby mieć je z głowy. Po pierwsze: zbrodnia w kopalni Wujek jako musical. Żeby było jasne, ja się nie gorszę samym faktem użycia niepoważnego gatunku do tak bolesnego tematu. Historia gatunku zna musicalowe widowiska wybiegające siłą wyrazu, mocą ekspresji daleko ponad rozrywkowe wymiary.

Kłopot w tym, że to jest bieda-musical. Robert Talarczyk, człek doświadczony przecież w robieniu teatru muzycznego, jakby nie mógł się zdecydować, czy robi po prostu teatr dramatyczny posiłkujący się songami, czy bierze rozmach na nową "Evitę" albo niechby już "Kolędę-nockę". I dostajemy spektakl, w którym światła rozbłyskają jak na Broadwayu by po chwili skromnie przygasnąć. W którym scenom dramatycznym towarzyszą wstawki baletowe, rozpaczliwie słabiusieńkie, kompletnie nie na miejscu, przyprawiające o lekki ból zębów. W którym kompozytor, Hadrian Filip Tabęcki, bardzo się stara być vice Andrew Lloyd Webberem, albo przynajmniej Wojciechem Trzcińskim, ale rezultat osiąga co najwyżej poprawny, a więc dość nijaki. Nie dodający mocy widowisku.

Po wtóre: kakofonia środków wyrazu. Łatwo zgadnąć jej przyczynę. Dla Talarczyka opowieść o ataku ZOMO na kopalnię Wujek w pierwszych dniach stanu wojennego ma szalenie osobisty wymiar. W spektaklu czterech kilkunastoletnich gówniarzy wdrapuje się na dach domu na osiedlu obok kopalni, żeby obserwować atak. Trzydzieści pięć lat temu mały Robert siedział na tym dachu. Opowiada więc dziś o czymś, co tkwi w nim bardzo głęboko i nie ma się co dziwić, że chce użyć wszystkiego, czym dysponuje, żeby jak najlepiej to wyrazić. Ale robi to w swoim teatrze i dość wyraźnie widać, że nie ma tu nikogo z boku, choćby dyrektora, który by powiedział reżyserowi: nie przesadzaj, to się staje przeciwskuteczne. Ot, kwestia inflacji komentatorów. Talarczyk wprowadza na scenę Miuosha, śląskiego rapera, mającego tu być czymś w rodzaju kronikarza przedstawiającego wypadki. Tworzy postać Barbórki i zaprasza do tej roli Joannę Kściuczyk-Jędrusik, śpiewaczkę z Opery Śląskiej, dając jej do wykonania nie tylko songi ale i dramatyczny monolog o kruszących się dawnych kopalnianych obyczajach ("Kiedyś to szanowali"). Konstruuje też postać Śmierci (gra ją Anna Kadulska) i wizualizuje ją na obraz którejś z królowych estrady z lat osiemdziesiątych, próbując, jak się można domyślić, zadbać o estetyczny kontekst tamtych czasów. Tylko, że te nadrzędne wobec świata przedstawionego figury mają, owszem, swoje indywidualne dobre sceny, aliści w wyrazie całego spektaklu wchodzą sobie w drogę, odbierają sobie wzajemnie szansę utrwalenia się w głowie widza jako podstawowy punkt odniesienia opowieści. I w rezultacie blakną, rozmywają się, a chwilami zaczynają irytować nadmierną więc niepotrzebną - dramaturgicznie! - obecnością.

Po trzecie: słabość dramaturgii. Talarczyk wyprowadza opowieść z przeżyć owych czterech niedorostków z dachu - i trzeba mu oddać, że z młodocianymi aktorami pracuje kapitalnie, skutecznie unikając zwyczajowej w takich przypadkach upiornej sztuczności gry. Ale ma im w ramach spektaklu do zaoferowania tylko zwykłe, chłopackie życie, Szlugi po kątach, wdzieranie się do kina na filmy od osiemnastu, naparzanki. Plus ten dzień, po którym jeden z nich nie ma już ojca. Całe przedstawienie jest pomyślane właśnie jako taka swoista panorama codzienności: baby siedzą u fryzjera i plotkują o czarnej wołdze, która porywa ludzi, chłopy się męczą na próbie górniczej orkiestry a potem w knajpie o pięknej nazwie Watykan, deliberują "wejdą, nie wejdą" - znaczy Ruskie - jak gadał wtedy cały kraj od morza do Tatr. I trochę ma się poczucie, że już to wszystko się widziało. Po części spod ręki tegoż twórcy: Robert Talarczyk zaczął swe rządy w Teatrze Śląskim od wspaniałej inscenizacji "Piątej strony świata", powieści Kazimierza Kutza, potem w wielu kolejnych premierach - niekoniecznie przez siebie reżyserowanych, ale w swoim teatrze - podtrzymywał temat. Aż w końcu w zeszłym roku, w programie "Westernu" Artura Pałygi ogłosił, że zamyka program śląski, na jakiś czas wyczerpany. "Wujek '81" jest appendiksem do tego programu, oczywiście bardzo specjalnym. Ale w owej panoramiczności nie odbiegającym od poprzednich obrazów. Scena rozdzielania na bliższą i dalszą rodzinę zawartości "paczki z Efu" (z Niemiec, jak by się kto młody pytał) ze swoim jowialnym humorem i niepowtarzalną melodią śląskiej godki, cudnie podawanej przez aktorów (Grażyna Bułka, Wiesław Sławik) po prostu dołącza do podobnych etiud, których w Katowicach począwszy od "Cholonka" (nieprzerwanie na afiszu w Teatrze Korez od trzynastu lat) powstało krocie.

Po czwarte: dość.

Recenzent jest od tego, żeby się czepiać. Ale nie może nie widzieć prostej rzeczy: to jest właściwe przedstawienie na właściwym miejscu. W szlachetny sposób, przy wszystkich słabościach, wypełniające jedną elementarnych funkcji teatru: scalanie lokalnej wspólnoty wokół tragicznego zdarzenia, przeżywanie go na nowo - w kształcie widowiska - dla umacniania samych siebie w podstawowych wartościach. Dzisiejszy teatr od tego stroni. Wstydzi się takich funkcji, ma je za obciachowe. Chce być krytyczny - i dobrze, powinien być, trzeba rozdrapywać rany, żeby nie obrastały błoną podłości. Ale trzeba też rany leczyć. I wzmacniać poraniony organizm. Jest w "Wujku '81" parę sekwencji, które nie są niczym oryginalnym, może i widziało się podobne, ale w tym kontekście, w fantastycznie mocnym wykonaniu aktorskim zwyczajnie trzymają za gardło bez żadnego zmiłuj. Relacja górnika (znów Wiesław Sławik), jak ich przywaliło z kolegą na grubie (gruba to kopalnia, po raz pierwszy usłyszałem to słowo), jak musiał zostawić sparaliżowanego, mówiącego mu spokojnie "powiedz Marcie, że mnie zabiło od razu". Dialog męża (Dariusz Chojnacki) z żoną (Barbara Lubos) pełen rozpaczliwej męki, że on musi stąd wyjechać, nie może znieść upiornej atmosfery tej zimowej, jaruzelskiej pacyfikacji. I scena, po której wiadomo, że już nigdzie nie wyjedzie: ścinani seriami górnicy. I ten chór kobiet, zwyczajnych, bez żadnej demonstracyjnej żałoby, w białym świetle, na piasku, którym od początku wysypane było proscenium: "Zostanie nam pamięć / Na dnie serca kamień / Na rany sypana wciąż sól". Żadna poezja. Zwykły płacz, tylko bez łez.

Będą na to chodzić. Będzie im to potrzebne. Czego chcieć więcej?

___

Jacek Sieradzki - członek Komisji Artystycznej XXIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Jacek Sieradzki
e-teatr.pl
7 stycznia 2017
Portrety
Robert Talarczyk

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...