Zaczęło się od skandalu

rozmowa z Piotrem Siekluckim

Może trzeba się jakoś ściślej określić, ale ja nie czuję takiej potrzeby. Chciałbym, aby Teatr Nowy był takim miejscem, o którym każdy, kto przyjeżdża do Krakowa myśli w pierwszej kolejności, gdy chce się wybrać do teatru

Z dyrektorem Teatru Nowego w Krakowie rozmawia Olga Ptak

Olga Ptak: Zacznijmy od okoliczności powstania Teatru Nowego. Skąd pomysł na taką inicjatywę? Jak doszło do tego, że to właśnie ty zostałeś Dyrektorem tego Teatru?

Piotr Sieklucki: Początki Teatru Nowego sięgają innej nazwy - nazwa przechodziła od Teatru Audytorium po Avant’Teatr i oczywiście Teatr Nowy. A wszystko zaczęło się od naszej bezczelnej przygody na drugim roku szkoły teatralnej, kiedy zrobiliśmy „Grigę” wg Czechowa. Napisałem tę adaptację na naszą trójkę [Aneta Wirzinkiewicz, Dominik Nowak - obecnie Zastępca Dyrektora Teatru Nowego, Piotr Sieklucki - przyp. red.], bo fabuła jako taka tam właściwie nie istnieje. Wszystko było okraszone naszym niezwykłym poczuciem humoru. Postanowiliśmy zrobić ten spektakl po przeczytaniu opowiadań Czechowa, które są bardzo zabawne i niekoniecznie kojarzą się z Czechowem, którego uczą w szkole. Z racji tego, że byliśmy wtedy na drugim roku studiów, na premierowym spektaklu byli nasi profesorowie. Wszystko skończyło się wielkim skandalem oraz naganą. Pani Polony jako prorektor zrobiła nam gigantyczną awanturę, chciano nas „wyrzucić” z uczelni, mówiąc, że nie możemy robić takiego teatru, że taki teatr nie jest sztuką. Oczywiście czuliśmy się z tym bardzo źle, bo mieliśmy jeszcze zajęcia z panią Polony, a ona zrobiła wokół naszego spektaklu wielki skandal. Przestaliśmy grać spektakl, potem ponownie go wznowiliśmy, grając po kryjomu w malutkiej kuchni w Alchemii. Następnie zaczęliśmy jeździć na festiwale. Jednym z członków jury festiwalu w Tczewie [V Międzynarodowy Festiwal Działań Teatralnych i Plastycznych „Zdarzenia Tczew-Europa 2004” - przyp. red.] był Jerzy Stuhr, któremu spektakl strasznie się spodobał - trafił w jego poczucie humoru. Następnie na spektakl przyszedł pan Franciszek Gałuszka - kanclerz PWST i jemu również spektakl się spodobał. Uznał, że przedstawienie jest niezwykle dowcipne.

OP: Jak wobec tych dowodów uznania reagowała Anna Polony?

PS: Pani Polony już nigdy nie przyszła na ten spektakl, a Pan Gałuszka wysłał nas na Festiwal Szkół Teatralnych do Olsztyna, do Łodzi, na festiwal do Kalisza. Po festiwalu w Łodzi dostaliśmy piękną recenzję, w której napisano, że „Griga” uratował honor krakowskiej PWST. Kiedy podczas narady z panią Polony przywołano tę recenzję, odrzekła, że jest zdziwiona, bo to jest bardzo niedobry spektakl. Teraz oczywiście mamy bardzo dobre stosunki z panią Polony, ona jest taką „cudowną wariatką”. Już w okolicach trzeciego, czwartego roku przymykała na nas oko. Gdy mijała nas na korytarzu, padało kilka komentarzy na temat naszego wariactwa.

OP: Początki były trudne. A co się działo po „Gridze”?

PS: Potem z Dominikiem Nowakiem robiliśmy kolejne spektakle, dobre i mniej dobre. Zdarzało się, że ich sceniczny żywot kończył się po premierze. Potem postanowiliśmy zrobić festiwal Młoda Scena Letnia - z racji tego, że wszystkie teatry są latem nieczynne. Pomysł wypalił, publiczność dopisała. W zeszłym roku przyjęliśmy nazwę Teatr Nowy, ale nie mieliśmy jeszcze stałej siedziby. Wynajęliśmy scenę na ulicy Kanoniczej na trzy miesiące. Jednak szczęśliwym dla nas zbiegiem okoliczności okazało się pojawienie na naszym spektaklu Janusza Marchwińskiego, z którym podzieliłem się naszymi problemami lokalowymi, a nasz Art-director Łukasz Błażejewski dobił z nim targu. Janusz posiadał półpodpiwniczone pomieszczenie i nam je udostępnił - stąd nasze obecne lokum na ulicy Gazowej. Włożyliśmy wiele pracy w przystosowanie tego pomieszczenia do warunków scenicznych, czekamy na nowe fotele - te pamiętają czasy kina Polonia w Warszawie, gdyż stamtąd przywędrowały. Światło i dźwięk zasponsorował nam nasz Dyrektor Techniczny Marek Kutnik. Czeka nas jeszcze dużo pracy. Mam nadzieję, że za 2 lata będzie tu już bardziej sympatycznie, mniej dziko, chociaż ta dzikość również ma swój urok.

OP: Jak widać Wasze początki w Krakowie nie były łatwe. W związku z tym nasuwa mi się pytanie dotyczące ważnych dla polskiego teatru ośrodków. Prowincjonalne miasteczka, jak Opole czy Wałbrzych urastają dzisiaj do rangi ważnych ośrodków teatralnych, natomiast Warszawa i Kraków nie mają nic do powiedzenia. Młoda publiczność Opolskich Konfrontacji Teatralnych po raz kolejny była rozczarowana przedstawieniem Teatru Starego. Jak byś zdiagnozował to zjawisko?

PS: Uważam, że jest bardzo źle z Teatrem Słowackiego i Teatrem Ludowym - są to teatry typowo mieszczańskie, w złym guście. Teatr Stary jest w o tyle lepszej sytuacji, że podejmuje różnego rodzaju działania. Nie do końca jest to zasługa dyrektora Mikołaja Grabowskiego, a raczej ludzi, którzy już odchodzą - Grzegorza Niziołka i Agaty Siwiak, którzy wprowadzili młodego ducha do Teatru Starego.

OP: Ale skąd taki potencjał teatralny małych miasteczek?

PS: Z determinacji. Ludzie w tych miastach mają poczucie, że muszą coś zrobić, żeby ich zauważono. Teatry w takich miastach zapraszają do współpracy młodych, nieodkrytych reżyserów - bo na tych uznanych ich nie stać - i nagle tworzy się jakiś ferment, jakieś życie. Nasz teatr od początku swego istnienia boryka się z problemami finansowymi, ponieważ chciałem, żeby ludzie tu pracujący otrzymywali normalne honoraria, a wiadomo, że zarobek z biletów jest znikomy. Dlatego mamy dużą determinację, na każdy spektakl piszemy odrębny projekt z prośbą o dofinansowanie i pukamy z nim do wielu drzwi w poszukiwaniu sponsorów. Przez te pół roku zrobiliśmy naprawdę dużo - festiwal „Europa - sztuka bez granic”, który koordynował Dominik Nowak jest tego najlepszym przykładem. Zrobiliśmy dwie premiery i cały festiwal Młoda Scena Letnia 2007. Teraz będziemy musieli zdobyć pieniądze na kolejne inicjatywy.

OP: A jakie inicjatywy planujesz?

PS: Chciałbym, żeby kojarzono nas z teatrem nowatorskim, eksperymentalnym i myślę, że te najbliższe plany repertuarowe idą w stronę większych ekstrawagancji niż dotychczas. W najbliższym czasie swój spektakl dyplomowy będzie u nas robiła Łotyszka, Lauma Balode, która wybrała tekst łotewskiego dramaturga. Spektakl mówi o problemach w Polsce nieco już przebrzmiałych, natomiast odpowiada nastrojem przemianom, jakie mają obecnie miejsce na Łotwie, ponieważ spektakl będzie również tam pokazywany. Szykujemy drugą edycję festiwalu „Europa - sztuka bez granic”, a ja przymierzam się powoli do „Lubiewa” Michała Witkowskiego. Poza tym mamy w planach zaproszenie jeszcze kilku młodych reżyserów. Obecnie trwa konkurs Wyspiańskiego i o dziwo nie ma jeszcze ani jednego zgłoszonego egzemplarza, choć termin upływa za 2 tygodnie, a nagroda jest bardzo wysoka. Dla mnie jest to potwierdzeniem hipotezy, że dziś młodych ludzi nie bardzo interesuje Wyspiański.

OP: Nie zgadzam się z tym. „Klątwa” Pawła Passiniego wygrała trzy lata temu XXIX Opolskie Konfrontacje Teatralne „Klasyka Polska 2004”- uważam, że zasłużenie, a spektakl cieszy się uznaniem młodej publiczności. Wyspiański jest dużym wyzwaniem, ponieważ trzeba jego dramaty przełożyć na język współczesności.

PS: To prawda. Gdybyśmy ogłosili konkurs na dramat współczesny, przyszłoby z pewnością bardzo dużo zgłoszeń. Rozesłaliśmy plakat z regulaminem do każdego teatru, do każdej szkoły teatralnej, więc mam pewność, że informacja tam dotarła. Liczę na to, że jakieś zgłoszenia się pojawią i moja teoria się nie sprawdzi. Jeszcze dwa tygodnie, do tego czasu mogą przyjść setki prac.

OP: Praca nad klasyką jest trudna, ale często daje wspaniałe efekty, o czym można się przekonać co roku w Opolu, zapoznając się z najlepszymi inscenizacjami klasyki polskiej na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych. Sama przyznaję się do obejrzenia „Matki Joanny od Aniołów” Marka Fiedora 22 razy. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie również „Błądzenie” Jerzego Jarockiego. A jaki jest Twój spektakl życia?

PS: Z pewnością byli to „Oczyszczeni” Krzysztofa Warlikowskiego. Poraził mnie ten spektakl. Czytałem wcześniej Sarę Kane i uważam, że nigdy bym się za to nie zabrał, to nie jest moja dramaturgia, nie moja estetyka, wrażliwość. Ale obejrzenie tego spektaklu zmieniło całe moje myślenie o teatrze. Chodziło o emocje. Uważam, że jest to spektakl, o którym można mówić wyłącznie na płaszczyźnie emocji. Jest to teatr mocnych środków, ale z drugiej strony bardzo prostych. Jest bardzo estetyczny. Ten teatr operuje metaforą, nie było tam ani kropli krwi, która wiadrami przelewa się w dramatach Sary Kane.

OP: W jaki sposób prywatne fascynacje teatralne członów Waszego zespołu wpływają na dobór repertuaru?

PS: Nie wpływają. Zastanawiamy się wspólnie z Daną [Danuta Bień - Manager Teatru Nowego - przyp. red] i Dominikiem [Dominik Nowak - Zastępca Dyrektora Teatru Nowego – przyp. red.] nad każdym nowym tekstem, nad każdą kolejną adaptacją. Obecnie planuję inscenizację „Lubiewa” Michała Witkowskiego, choć wiem, że to będzie trudne. Bardzo się cieszę, bo to będzie prapremiera polska i dziwię się, że do tej pory żaden teatr się na to nie połakomił. Grzegorz Jarzyna co prawda zlecił adaptację, którą przygotowali Gruszczyński z Witkowskim, ale po próbie czytanej pomysł upadł. Mamy oczywiście problem pozyskania na ten projekt środków finansowych.

OP: W końcu książkę okrzyknięto pierwszą gejowską powieścią w Polsce.

PS: Ja byłem tą opowieścią zauroczony, bardzo mnie bawiła, ponieważ w jakimś stopniu ocierała się o dziką twórczość Gombrowicza (nad którą aktualnie pracuję dla kieleckiego Teatru). Dlatego tak ważna jest dla mnie ta realizacja. Chciałbym, żeby ten projekt był z jednej strony bardzo medialny, ale z drugiej - żeby był realizacją naszych założeń.

OP: Co cię boli w polskim współczesnym teatrze?

PS: Oprę się na pewnym przykładzie. Uważam, że teatr Michała Zadary jest przykładem tzw. kariery dobrych kontaktów. I to mnie najbardziej boli. Największe zło we współczesnym teatrze tkwi w krytykach, którzy w ogóle nie powinni pisać.

OP: Jaki język teatru jest ci bliski, trafia do ciebie - czy masz większe zrozumienie dla bezpośredniości Klaty, czy może wolisz bardziej poetycki przekaz Anny Augustynowicz?

PS: Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. U nas spektakle powstają często w bardzo zwariowanym tempie i w zwariowanych okolicznościach i nie ma czasu się nad tym zastanowić. „Pan Jasiek” powstawał w większości u mnie w domu i nie mieliśmy zbyt wiele czasu na rozmyślania. Każdy z pracujących tu aktorów preferuje troszkę inną estetykę, ale jednoczymy się w tym, co wspólnie robimy. Czasami spektakl jest świetny i nie wiadomo dlaczego, czasami jest źle i również trudno dociec przyczyny. W dużym stopniu wynika to chyba ze skupienia, z koncentracji. Często bywa tak, że gdy aktorzy zaczynają się bawić i cieszyć, to już nie bawią publiczności. Ale dla mnie ważne jest to, że koledzy, którzy przychodzą tu grać, strasznie się z tego cieszą. Czasami wchodzę do garderoby, spektakl zaraz ma się zacząć, a oni krzyczą, śmieją się, rozrabiają - zachowują się jak w teatrze amatorskim. Z jednej strony jest to fajne, ale z drugiej - może prowadzić do obniżenia jakości spektaklu.

OP: Obserwując to, co robicie mam wrażenie, że ten teatr znajduje się gdzieś pomiędzy „tradycyjnym” teatrem repertuarowym, a teatrem eksperymentalnym, teatrem ekstrawaganckiej formy. Teatr Nowy to taki teatr środka.

PS: Myślę, że takim naszym eksperymentalnym przedsięwzięciem będzie „Lubiewo” Michała Witkowskiego, przede wszystkim druga część. „Lubiewo” będzie się składało z tradycyjnej, klasycznej części - tu widziałbym duet Jan Peszek oraz Paweł Sanakiewicz, ale jestem jeszcze przed rozmową z nimi, a drugą część zrobiłbym tu na górze, w dyskotece, bo Teatr Nowy znajduje się przecież w piwnicy dyskoteki, która użycza mu pomieszczenia.

OP: To chyba paradoks naszych czasów - teatr może istnieć dzięki dyskotece…

PS: Dokładnie. Gdyby nie dyskoteka (i to gejowska!), nie byłoby tego teatru.

OP: A jakie są twoje prywatne fascynacje teatralne?

PS: Moim ulubionym reżyserem teatralnym jest Krzysztof Warlikowski. Uważam, że jest to twórca, który wypracował swój własny język. Zresztą trudno jest oceniać jakiegokolwiek twórcę. Często bywa tak, że idea jest wspaniała, rozmowa z aktorami jest wspaniała, wszystko jest świetne i nagle wszystko szlag trafia. Czasem robisz coś, składasz to w całość z małych części i okazuje się, że to się nie rozwala, wychodzi dobry spektakl. I nigdy do końca nie wiesz dlaczego.

OP: Bywa, że nie wiadomo skąd pojawia się w spektaklu coś magicznego, co hipnotyzuje widza.

PS: Dlatego bardzo podobała mi się praca w Kielcach [autorski spektakl „Pijany na cmentarzu” według prozy Marka Hłaski, który w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach wyreżyserował Piotr Sieklucki - przyp. red.]. Bardzo mnie cieszyły opinie ludzi, którzy podchodzili i mówili mi, że jest to jeden z lepszych spektakli w Kielcach. Ten spektakl zbiera owacje na stojąco i to bardzo mnie cieszy, tym bardziej, że widziałem radość również u dyrektora, który był zadowolony z tej pracy. Niesamowite było to, że dyrektor [Piotr Szczerski - przyp. red.] zaprosił mnie do współpracy mówiąc, żebym wyreżyserował spektakl, obojętnie jaki. Był tylko na pierwszej próbie czytanej (wyszedł w połowie) i na pierwszej próbie generalnej. Przez 2 miesiące nie pojawiał się ani razu. Dał mi wolną rękę i po tygodniu czułem się tam jak u siebie w domu. Miałem świetne relacje z aktorami, a że robiłem spektakl o rzeczywistości PRL’u - rzeczywistości, którą znam tylko z literatury - czasem spierałem się z aktorami, którzy pamiętają tamte czasy. I z tego wyklarował się świetny spektakl, z pewnością mój najlepszy. Po jego premierze byłem zdziwiony, że mogłem zrobić tak dobry spektakl. I do tego wspaniała reakcja kieleckiej publiczności.

OP: Publiczność wystawiła zatem dobre recenzje.

PS: Konstruktywna krytyka jest rzeczą niezwykle trudną. Dla artysty przyjmowanie krytyki też ciąży. Na szczęście tym razem publiczności się podobało.

OP: Opowiadasz o tym, co jest teraz. Jednak wróćmy do początków. Dzieciństwo to krótki okres, który wyposaża nas na całe życie. Jakie było twoje teatralne dzieciństwo? Czy był taki moment, w którym stwierdziłeś, że kochasz teatr?

PS: Ten przełomowy moment to spotkanie Igora Przegrodzkiego, który obecnie pracuje w Teatrze Narodowym w Warszawie. To człowiek, który żyje tylko teatrem, tylko z teatru i tylko dla teatru. Człowiek z ogromną pozycją we Wrocławiu, z oznaczeniami państwowymi. We Wrocławiu postrzegano go jako drugą osobę po prezydencie - Bogdanie Zdrojewskim. Igora Przegrodzkiego poznałem w Klubie 1212 działającym przy Teatrze Polskim we Wrocławiu. Umówiłem się z nim na kawę. Potem coraz częściej umawialiśmy się na kawę, aż w końcu powiedziałem mu, że chcę zdawać do szkoły teatralnej. Zapraszałem go na spektakle, które robiłem w liceum.

OP: Jak wygląda spojrzenie na współczesny teatr tego ponad 80-letniego polskiego aktora?

PS: Nie jest na niego zamknięty. Oczywiście czasami stwierdza, że nie jest w stanie zrozumieć pewnej mody na rozbieranki we współczesnym teatrze, ale rozumie doskonale, że każdy czas ma swoje prawa.

OP: A wasz teatr jaką publiczność przyciąga?

PS: Bardzo zróżnicowaną. Przychodzą babcie z dziadkami i młodzi ludzie.

OP: I nie zdarzają się ostre reakcje starszych ludzi?

PS: Uważam, że nie ma sensu robić na siłę czegoś, co by kogoś obruszyło. Oczywiście zdarza się, że ktoś wychodzi z „Pana Jaśka” [„The Pillowman” Martina McDonagha], ale wszystko to odbywa się bardzo kulturalnie. Bywa, że ktoś dochodzi do wniosku, że nie rozumie takiego teatru, że go to denerwuje, że nie jest to jego estetyka, ale ostrych reakcji nie ma. Pewnego razu zdarzyło się, że na „Pana Jaśka” przyszła matka z dzieckiem i w pewnym momencie, w samym środku spektaklu dało się słyszeć: ”Choć Beatko, oni tak udają, oni tylko grają”, po czym obie panie opuściły teatr. Ale ten spektakl to rzeczywiście dla dziecka trauma i naprawdę nie wiem, jak ta dziewczynka w ogóle weszła na widownię.
 
OP: A czy jest jakiś teatr w Polsce, z którym czujesz się szczególnie związany?

PS: Kiedyś był to Teatr Polski we Wrocławiu, ale po odejściu dyrekcji oraz Igora Przegrodzkiego stał się marny, mierny, mizerny.

OP: A co z próbami czytanymi dla publiczności w waszym teatrze?

PS: Do tej pory odbywały się w każdy ostatni piątek miesiąca. Nawiązaliśmy współpracę z wydawnictwem Panga Pank i z prof. Małgorzatą Sugierą. Czytania odbywały się pod hasłem „Prze-pisywanie mitów”. Przychodzili głównie ludzie z Uniwersytetu Jagiellońskiego i PWST. Po próbie czytanej odbywał się wykład związany z zaprezentowanym tekstem lub jego twórcą. Od października planujemy wznowienie tej akcji. Ta edycja nosi nazwę „Prywatne/Polityczne w Nowym Teatrze”. Mam taki pomysł, żeby tym razem po próbie czytanej organizować rozmowy z politykami - byłoby to atrakcyjne dla widzów. Po wstępnych rozmowach przychylność wobec wzięcia udziału w takim przedsięwzięciu wyraziła Izabela Jaruga-Nowacka (zrobi to non-profit), ale problemem wciąż są finanse. Ministerstwo odmówiło dotacji na ten projekt.

OP: Chciałbyś, żeby Teatr Nowy był w jakiś szczególny sposób odbierany? Jak byś go ocenił na tle współczesnego polskiego teatru?

PS: Może trzeba się jakoś ściślej określić, ale ja nie czuję takiej potrzeby. Chciałbym, aby Teatr Nowy był takim miejscem, o którym każdy, kto przyjeżdża do Krakowa myśli w pierwszej kolejności, gdy chce się wybrać do teatru.

OP: Tego ci życzę i dziękuję za rozmowę.

Piotr Sieklucki - (ur. 1980r.) dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Nowego w Krakowie, absolwent krakowskiej PWST (2005). Występował w Avant’Teatr (2002-2005), z Grupą Rafała Kmity (2005), W Teatrze Starym im. Heleny Modrzejewskiej (2005) oraz Teatrze Nowym (2006-2007). Laureat Nagrody Mediów (dla aktora o silnej scenicznej osobowości) oraz nagrody za rolę Ojca Laurentego w spektaklu „Romeo i Julia” Williama Shakespeare’a na XXIII Festiwalu Szkół Teatralnych Łódź 2005.

Olga Ptak
Splot 3/07
13 sierpnia 2007
Portrety
Piotr Sieklucki

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia