Zakłócanie spokoju

Rozmowa z Ingmarem Villqistem

Afera, która wybuchła po premierze "Miłości w Königshütte" pokazała mi, jak wielką moc ma teatr. Na jednej z dyskusji po moim spektaklu pewien jegomość nazwał mnie gestapowcem. Dzisiaj żałuję, że nie wstałem ze sceny i nie dałem mu po prostu w mordę. Ale może jeszcze dam. Z Ingmarem Villqistem rozmawia Mike Urbaniak.

Pan jest z Chorzowa czy z Königshütte?

- Z Chorzowa. W nim się urodziłem, wychowałem i chodziłem do szkół.

Pytam, bo pan często mówi o Königshütte.

- To wynika z potrzeby grzebania w historii mojego miasta i jest, oczywiście, jakąś formą prowokacji w rozmowach towarzyskich. Inne reakcje wywołuje Górny Śląsk, a inne Oberschlesien.

A jakie to są reakcje?

- Wśród moich przyjaciół - uśmiech na twarzy. Wśród osób, które kontestują moją działalność na Śląsku - dramatyczne zaniepokojenie.

Bo?

- Bo dotykam tych fragmentów historii Śląska, które nie są poprawne politycznie.

Podobnie było kiedyś na Dolnym Śląsku. Dzisiaj mówienie Breslau już nikogo chyba nie drażni, jest nawet modne.

- Ma pan rację, tak jest. Ludzie przyjeżdżający na Dolny Śląsk, chcąc nie chcąc, poznawali jego niemiecką przeszłość, bo ona była wszędzie obecna - w sztuce, architekturze, napisach, tabliczkach na drzwiach i na młynkach do kawy. To było nie do usunięcia. I tak powstawał wielokulturowy przekładaniec. Górny Śląsk to osobna historia, obszar włączony do Polski w określonych warunkach historycznych wraz z ludnością, która czy w dawnych granicach, czy w nowych, miała i ma swoją silną tożsamość. Ci ludzie, którzy mieszkają dzisiaj na Śląsku, mają do Polski dużo żalu, bo nigdy nie czuli się odpowiednio przygarnięci i przytuleni. To tak, jakby rodzice adoptowali dziecko i później przy każdej okazji przypominali mu, że jest adoptowane. I kiedy w ten drażliwy temat włączają się osoby, które - tak jak ja - są zaangażowane w Śląsk tożsamościowo, to emocje zaczynają wibrować.

Artyści mają tu coś do powiedzenia?

- Proces tożsamościowy stał się ostatnio bodźcem dla różnych ciekawych artystów, i to cieszy. Nowe rzeczy powstają w literaturze, sztukach wizualnych czy teatrze, ale nie w filmie. Jeszcze jest za wcześnie, żeby opowiadać o tym w kinie.

Na film nadaje się z pewnością życie pańskiego dziadka, Jana Faski.

- Raczej kilka filmów, bo dziadek był naprawdę niewiarygodną postacią. Ślązak z krwi i kości. Walczył na frontach wszelkich wojen, jakie za jego życia wybuchały w Europie.

Po której stronie?

- W pierwszej wojnie światowej po niemieckiej. W jego kompanii było sporo Ślązaków i on, jako charyzmatyczny lider, się nimi opiekował. Uznał, że wszyscy muszą z tej armii uciec i zarządził, że na jego znak cała grupa przebiegnie na stronę angielską. Kiedy, na znak dziadka, ta duża grupa wyskoczyła z bronią z okopów i zaczęła biec w stronę Anglików, reszta Niemców pomyślała, że to jakiś atak, o którym nie wiedzą, i ruszyła za nimi. W ten sposób Niemcy pod wodzą mojego dziadka zdobyli angielskie okopy. W nagrodę dziadek dostał Krzyż Żelazny i urlop. Kiedy przyjechał z tym krzyżem do Chorzowa i zobaczył go jego ojciec, a mój pradziadek, wyrwał go z klapy i przywiązał psu do ogona. Podobnie skończyły Krzyże Żelazne kolegów dziadka, więc po okolicy biegało mnóstwo psów odznaczonych niemieckimi krzyżami.

Cała rodzina była śląska?

- Cała ze strony dziadka, który był dowódcą batalionu w trzecim powstaniu śląskim. Brał udział w bitwie o Górę św. Anny, za co dostał Virtuti Militari. Potem wyemigrował do Ameryki Południowej, dlatego moja mama urodziła się w Brazylii. Kiedy zbierało się na wybuch drugiej wojny światowej, dziadek uznał, że trzeba wracać do Polski i walczyć. W 1939 roku, po odwrocie wojsk polskich, dowodził obroną Katowic. To był naprawdę wspaniały człowiek; wielki romantyk, wielki Ślązak. Do tego świetnie pisał.

A pańscy rodzice? Kim byli?

- Mój ojciec był oficerem Wojska Polskiego, a mama technikiem-chemikiem. Całe życie przepracowała w Hucie Batory w Chorzowie, dawnej Bismarckhütte.

Wychował się pan w domu pełnym książek.

- Wyglądał jak biblioteka. W naszym domu wszyscy zawsze dużo czytali - i rodzice, i dziadkowie.

Pan też był molem książkowym?

- Byłem typem samotnika, który czyta cztery książki na raz.

Był pan dzieckiem uzdolnionym artystycznie?

- Takim, które żyło sobie samo i wymyślało własny świat.

W pana oficerskim domu był wojskowy rygor?

- Nie, może dlatego, że moja babka ciężko chorowała i mama się nią opiekowała. Ja byłem obok. Nie pamiętam żadnych ograniczeń.

Na obiad kluski śląskie i rolada?

- Kuchnia była mieszana, wschodnio-śląska, bo babka pochodziła ze Lwowa. Dla dziadka gotowała po śląsku, ale mieliśmy też brazylijskie desery.

Mówi pan po śląsku?

- Oczywiście!

W domu się godało?

- Godało się wtedy, kiedy dochodziło do awantur politycznych. Ale w naszym domu mówiło się też po portugalsku, mama - urodzona przecież w Brazylii - śpiewała mi portugalskie piosenki. Obecny był też niemiecki, no i oczywiście polski.

W pańskiej sztuce "Miłość w Königshütte" jest taka scena, kiedy przysłana na Śląsk polska nauczycielka uczy dzieci "Pana Tadeusza". One jednak nie znają polszczyzny i mówią z silnym akcentem, za co dostają linijką po rękach. Pan tego doświadczył?

- Jak najbardziej, jak wszystkie śląskie dzieci. Scena, którą pan opisał, wydarzyła się naprawdę, a chłopcem, który dostał po łapach linijką, byłem ja.

W 1979 roku wyjechał pan z Górnego Śląska na studia do Wrocławia? To była ucieczka?

- Nie, chciałem studiować historię sztuki, a ta we Wrocławiu wydawała mi się najciekawsza.

Ciężko się wyjeżdżało?

- Wyjazdy miałem we krwi, bo moja mama była także przewodnikiem turystycznym, więc jako dziecko każdy weekend spędzałem gdzieś w trasie. To, co zrobiło na mnie wielkie wrażenie we Wrocławiu, kiedy wyszedłem z dworca, to wspaniała architektura: gotyk, barok, modernizm. Wrocław i Dolny Śląsk to mnóstwo znakomitej architektury i sztuki. I tak zaczął się cudowny studencki czas. Byłem naprawdę bardzo szczęśliwy. Siedziałem w bibliotekach, chodziłem po muzeach, piłem wódkę, kochałem piękne kobiety.

Było słychać, że jest pan Górnego Śląska?

- Nie, ale miałem fory na niemieckim. Zapytany przez germanistkę skąd znam niemiecki, powiedziałem, że z podwórka i usłyszałem: "A, to bardzo ładnie!". Pochodzenia nikt mi nigdy we Wrocławiu nie wytykał, bo tam każdy był skądś, mnóstwo ludzi z całej Polski.

Wiedział pan, co chce robić po?

- Jeszcze w trakcie studiów ożeniłem się, miałem pierwszą córkę. To był trudny czas stanu wojennego. Bieda i szarość. Nie mieliśmy z żoną nic - pieniędzy, mieszkania. Po historii sztuki chciałem iść na studia filmowe, ale nie mogłem. Trzeba było wrócić do Chorzowa i zarabiać. Zamieszkaliśmy kątem u wujostwa, a ja zacząłem uczyć plastyki w liceum.

Nauczycielska pensja jest raczej skromna.

- Udzielałem korepetycji z historii sztuki, pracowałem w Desie w Gliwicach, uczyłem się malarstwa u Piotra Naliwajki i założyłem w Cechu Rzemiosł Różnych w Chorzowie firmę zajmującą się malarstwem na tkaninie. Malowałem obrazki typu "cztery pory roku" i roznosiłem do różnych sklepów, gdzie były sprzedawane.

Po ile?

- To były jakieś straszne grosze. Biznes nie trwał długo, bo wzięli mnie do wojska, dlatego jestem wykształconym saperem po Wyższej Szkole Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu. Kiedy mnie stamtąd wypuścili w roku 1986, zacząłem się poważnie zastanawiać, co mam ze sobą zrobić. Wówczas znajomy powiedział do mnie: "Słuchaj, przecież ty zwariujesz w tym Chorzowie, jak nie zaczniesz robić czegoś sensownego". Miał rację. Jeszcze tego wieczora wyciągnąłem starą maszynę do pisania Erika i postawiłem na biurku. Zaczęło się pisanie.

Czego?

- Najpierw tekstów o sztuce. Pierwszy, o malarstwie, zawiozłem do Warszawy. Dostałem się do redaktora naczelnego "Sztuki" i powiedziałem, że chcę pisać. On przeczytał mój tekst i się zgodził. Tak się zaczęło moje intensywne pisanie o sztuce. Oczywiście pieniądze z tego były żadne. Wówczas zadzwoniła do mnie prof. Ewa Chojecka i zaproponowała mi pracę w kierowanym przez siebie na Uniwersytecie Śląskim Zakładzie Historii Sztuki. Byłem wniebowzięty. Pomyślałem sobie, że to jest to, co potrafię i kocham robić. Pani profesor powiedziała: "Proszę tylko przynieść dyplom i zaczyna pan pierwszego".

A dyplomu nie było.

- Otóż to. Wróciłem więc do pisania, w międzyczasie zrobiłem ten dyplom i usłyszałem kolejną propozycję - zatrudnienia w BWA Katowice. Przyjąłem ją ochoczo i zacząłem się wyżywać jako kurator. Robiłem mnóstwo wystaw i po roku zaproponowano mi zostanie dyrektorem artystycznym. Zaraz potem, w 1991 roku, zostałem też wykładowcą ASP w Katowicach.

Bardzo udany ten przełom lat 80. i 90.: BWA, ASP, wystawy, teksty, wykłady.

- I romanse. Piękne czasy.

Ich szczytem było objęcie przez pana funkcji wicedyrektora Narodowej Galerii Sztuki Zachęta w Warszawie.

- To było zaraz po wielkiej wystawie "Identity Today", którą zrobiłem w Brukseli na zamówienie Ministerstwa Kultury. Wtedy Anda Rottenberg zaproponowała mi, żebym został jej zastępcą w Zachęcie. Przyjechałem do Warszawy w maju 1994 roku i harowałem tam jak wół.

Ale chyba oprócz harówki była też przyjemność?

- Była, jasne: wystawy, konkursy, wyjazdy, zacząłem wykładać na warszawskiej ASP. To był też bardzo ciekawy okres w polskiej sztuce. Ale po kilku latach byłem tym już zmęczony, znużony i wypalony. Czułem, że to za dużo, wszystko zaczęło mnie drażnić.

I wywrócił pan swoje życie do góry nogami.

- Uczyłem historii sztuki w prywatnej szkole aktorskiej Zbyszka Waszkielewicza i tuż przed wakacjami moi studenci Izabela Walczybok i Robert Stefaniak zapytali mnie czy nie miałbym dla nich jakiejś ciekawej sztuki. Dałem im swoją jednoaktówkę "Oskar i Ruth". Przeczytali i pytają, czy znam jakiegoś reżysera, który by chciał to z nimi zrobić. Uśmiechnąłem się i mówię, że żadnego reżysera teatralnego na oczy nie widziałem. "To może pan to zrobi?" - zapytali.

I pan to zrobił.

- Spotykaliśmy się przez trzy wakacyjne tygodnie. To była cudowna ucieczka od Zachęty i tego całego mozołu. Wymalowałem plakaty, bilety, scenografię i wyreżyserowałem swój własny tekst.

Ale czy pan w ogóle chodził do teatru?

- Rzadko, jeszcze we Wrocławiu. Bywałem we Współczesnym i Polskim. Wie pan, dla nas, ludzi zajmujących się sztuką współczesną, teatr to nie jest tak do końca poważna sprawa.

Sztuka "Oskar i Ruth" okazała się sukcesem i założył pan Teatr Kriket czyli Świerszcz, od pańskiego prawdziwego nazwiska.

- Cały teatr mieścił się w reklamówce, a sztuka rzeczywiście spodobała się ludziom, zaczęła jeździć na kolejne amatorskie festiwale i zdobywać nagrody. Zainteresowała się nami krytyka, pojawiły się recenzje. Wtedy, żeby sprawdzić czy to nie jest jednorazowy wypadek przy pracy, napisałem i wyreżyserowałem kolejną sztukę - "Noc Helvera". Jej prapremiera odbyła się w malarni Teatru Śląskiego. Katowiccy recenzenci spektakl sczyścili, ale na szczęście z Warszawy przyjechał nas zobaczyć Roman Pawłowski z "Gazety Wyborczej". Napisał recenzję i tak zaczęła się moja teatralna historia.

Miał pan wówczas prawie 40 lat. Wieloletni dyrektor, kurator, historyk sztuki zostaje nagle dramatopisarzem i reżyserem teatralnym?

- Dzisiaj myślę, że to było kompletnie nieodpowiedzialne. Miałem przecież rodzinę na utrzymaniu, kredyty do spłacenia, wygodną pozycję zawodową. Z dnia na dzień wszystko to wybebeszyłem.

Wtedy też z Jarosława Świerszcza przeistoczył się pan w Ingmara Villqista. Dlaczego?

- No bo jak w moim środowisku przyjęto by dramatopisarza? Poza tym nie chciałem, żeby oceniano moje sztuki przeze mnie.

A kto wiedział, że Ingmar jest Jarosławem?

- Anda i moi studenci, ale dziennikarze szybko wszystko wyśledzili.

Dlaczego wybrał pan akurat taki pseudonim?

- Za granicą nikt mnie o to nie pyta.

Pytam dlatego, że dorobiono do niego niejako całą ideologię, doszukując się u Villqista inspiracji twórczością Ibsena czy Strinberga.

- Mój pseudonim to czysty przypadek. Musiałem szybko coś wymyślić i tak powstał Ingmar Villqist.

Jak świat sztuk wizualnych przyjął pana jako dramatopisarza?

- Tak, jakby bardzo sympatyczny członek arystokratycznej rodziny popełnił mezalians. Fajnie, fajnie, gratulujemy, ale ta młoda, śliczna dama ma chyba troszkę brudne nogi.

A świat teatralny?

- To była masakra i jestem bardzo dumny, że to wszystko wytrzymałem. Spotkało mnie sporo nieprzyjemnych sytuacji.

Obcy wszedł na nasz teren?

- Dokładnie tak, ale chcę powiedzieć, że wiedziałem, co mnie czeka. Po prostu szedłem do przodu.

Aż pan wszedł do Teatru Rozmaitości w Warszawie, który stawał się najgorętszą sceną w kraju.

- Zrobiłem tam "Noc Helvera" i moje "Beztlenowce" z Markiem Kalitą i Jackiem Poniedziałkiem. To był dla mnie prawdziwy teatralny poligon i spotkanie z bezwzględnymi zwierzętami scenicznymi. Udało się nam stworzyć coś naprawdę fajnego.

Prosto z Warszawy pojechał pan do Poznania, gdzie wyreżyserował pan swoją kolejną sztukę "Entartete Kunst".

- Propozycja przyszła od Pawła Wodzińskiego, który z Pawłem Łysakiem objął kierownictwo w Teatrze Polskim. To była moja pierwsza praca z dużym zespołem. Wyszło nieźle.

I w końcu Wybrzeże.

- To była z kolei oferta Macieja Nowaka, szefa Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Byłem tam etatowym reżyserem przez sześć lat i wystawiłem swoje "Preparaty", dziwny spektakl. Wtedy zaczęła się niechęć środowiska trójmiejskiego do mnie. Potem jeszcze "Sprawę miasta Ellmit", która byłaby znakomitym spektaklem, gdyby skrócić ją o połowę, i "Helmucika".

Przeprowadził się pan wtedy do Gdańska?

- Nie, dojeżdżałem, a w 2003 roku moja mama dostała ciężkiego wylewu i musiałem natychmiast i zupełnie powrócić na Śląsk. I to jest moja baza do dzisiaj. Ten powrót nie był łatwy, bo trzeba było szybko znaleźć robotę, ale się udało. Pracowałem w śląskich teatrach, zacząłem też wykładać na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego - to już trwa dziesięć lat. Potem z Adamem Sikorą zrobiliśmy teatr telewizji z "Helmucika" i nasz debiut fabularny pod tytułem "Ewa".

Za który dostali panowie nagrodę za debiut na Nowych Horyzontach.

- Tylko dlatego, że tam było międzynarodowe jury. Polskie nigdy nie dałoby nam tej nagrody. Ale trzeba robić swoje. Zacząłem więc pisać scenariusze filmowe, reżyserować sztuki dla Teatru Polskiego Radia. Nie pracowałem chyba tylko w cyrku.

Dlaczego reżyseruje pan niemal wyłącznie swoje sztuki?

- Bo to jest mój świat, w nim się dobrze czuję.

W 2007 roku wystartował pan w konkursie na dyrektora Teatru Śląskiego i przegrał jednym punktem z Tadeuszem Bradeckim.

- Przegrałem bo nie byłem wcześniej dyrektorem.

To była bolesna porażka?

- Nie, bo ja się - wiem to dzisiaj - nie nadaję na dyrektora. Jestem apodyktyczny, niedyplomatyczny, niekompatybilny.

Jednak rok później został pan szefem Teatru Miejskiego w Gdyni i odszedł z niego w niezbyt przyjemnej atmosferze. Zarzucano panu dokładnie to, o czym przed chwilą pan powiedział.

- Chciałem zrobić z tego teatru znakomitą scenę, ściągać świetnych reżyserów, jeździć na festiwale, budować ambitny repertuar. Ale każdy, kto pracował kiedyś w prowincjonalnym teatrze, wie, że to przedsionek piekła. Trzeba obdzielić wszystkich, zagrać i farsę, i bajkę. Tu się uśmiechnąć, tam dać się poklepać po ramieniu, a ja taki nie jestem.

Zrezygnował pan ze stanowiska po trzech sezonach i po raz kolejny powrócił na Śląsk.

- I znowu trzeba było zaczynać od nowa. I pisać.

I napisać "Miłość w Königshütte". Ta sztuka wywołała na Śląsku trzęsienie ziemi.

- To był najpierw scenariusz filmowy, który powstał dzięki stypendium Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Ale filmu nie udało się nakręcić.

- I chyba się nie uda.

Bo nikt nie da na niego pieniędzy?

- To polityczna tykająca bomba.

Powstał więc spektakl w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej.

- Jego zrobienie zaproponował mi ówczesny dyrektor tego teatru, dzisiaj szef Teatru Śląskiego, Robert Talarczyk.

Spodziewaliście się panowie takiej afery?

- Nie. Byliśmy tym wszystkim naprawdę zaskoczeni. Cała ta polityczna agresja była przerażająca. Ale wtedy sobie uświadomiłem, jaką siłę ma przełożenie powojennej historii Śląska na artystyczną wypowiedź i jaką moc ma teatr.

Toczono na temat spektaklu rozliczne gorące dyskusje. Pan też brał w nich udział.

- Bo uważałem, że warto rozmawiać, ale merytorycznie. Tymczasem dyskusje zamieniały się szybko w pyskówki, w których mnie obrażano. Na jednej z nich pewien jegomość nazwał mnie gestapowcem. Dzisiaj żałuję, że nie wstałem ze sceny i nie dałem mu po prostu w mordę. Ale może jeszcze dam. Znamienne było też zachowanie lokalnych dziennikarzy, którzy z przerażenia prawie pomdleli i poczuli się w obowiązku usłużnego zadeklarowania lojalności.

Takie kontrowersje po spektaklu to właściwie komplement.

- Do momentu, kiedy sztuka nie zamienia się w błoto.

Sam pan napisał w jednym ze swoich felietonów, że "na Śląsku najważniejszy jest święty spokój". Pan go gwałtownie naruszył.

- Tylko co ten święty spokój dla nas oznacza? Dopóki gwarantująca go misterna struktura zależności i politycznej poprawności się nie rozpadnie, dopóty nie będziemy mieli na Śląsku żadnych ważnych z ogólnopolskiego punktu widzenia instytucji kultury. A ja chciałbym dożyć takich czasów, w których dyrektorzy naszych instytucji siedzą w kawiarni i rozmawiają o tym, który z nich jedzie na Biennale do Wenecji, a który na Festiwal do Awinionu.

Ingmar Villqist (właśc. Jarosław Świerszcz) urodził się w 1960 roku w Chorzowie. Jest dramatopisarzem i reżyserem, z wykształcenia - historykiem sztuki po Uniwersytecie Wrocławskim. Był dyrektorem BWA Katowice i wicedyrektorem Narodowej Galerii Sztuki Zachęta w Warszawie, krytykiem sztuki, kuratorem, publicystą, wykładowcą akademickim (ASP w Katowicach i Warszawie). Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku postanawia radykalnie zakończyć swoją dotychczasową karierę w świecie sztuk wizualnych i zacząć nowy rozdział - w świecie teatru. Jest autorem kilkunastu sztuk, które w większości sam reżyseruje, m.in. "Oskara i Ruth", "Nocy Helvera", "Beztlenowców", "Entartete Kunst", "Helmucika" czy "Miłości w Königshütte", której inscenizacja w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej w 2012 roku wywołała polityczną burzę na Górnym Śląsku. W latach dwutysięcznych był etatowym reżyserem Teatru Wybrzeże w Gdańsku i dyrektorem Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni. Obecnie wykłada na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Laureat wielu nagród i wyróżnień, jest bardzo zaangażowany w debatę dotyczącą śląskiej tożsamości.

Rozmowa ukazała się w magazynie "KTW" zima 2014

Mike Urbaniak
Pan od Kultury
19 lutego 2014
Portrety
Ingmar Villqist

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...