Zamach i inne teorie

"Spisek smoleński" - reż. Lech Raczak - Fundacja Orbis Tertius

Hańba? Skandal? Powrót legendy? Cztery lata po katastrofie tupolewa Lech Raczak wystawia "Spisek smoleński". Czy polska kultura jest na to gotowa

Raczak to ch... - słyszę przed drzwiami klubu Pod Minogą. - Cały Poznań tak mówi. Za kilka minut na piętrze klubu zostanie wystawiony spektakl "Spisek smoleński" Lecha Raczaka. Premiera odbyła się poprzedniego wieczoru i narobiła sporo zamieszania. Pod klubem zebrało się kilkanaście osób, które chcą zaprotestować przeciw szkalowaniu pamięci ofiar katastrofy, o co zdążył Raczaka oskarżyć publicysta "Gazety Polskiej". - Słuchajcie, czy się z naszych generałów nabijają, czy nie. Lewusy pieprzone - denerwuje się postawny facet przed czterdziestką. - Ze wszystkich się nabijają - odpowiada mu pan w płaszczu. - Mamy informacje. Na wszystkich plują - mówi.

- Dwa... cztery... sześć. Dwanaście osób - liczy ktoś. - Dwanaście osób, a komputer jasno pokazał, że wysłałem wiadomość do sześćdziesięciu znajomych. Od razu widać: ten się boi, tamten powie, że nie może, bo też się boi.

- Ma ktoś szmatę? Trzeba wezwać ludzi, zrobić transparent, napisać, że "Raczak to ch..." tak jak lewusy o naszym papieżu Franciszku pisały. Na szmacie napisać, zrobić im tu komitet powitalny. Albo szpaler.

Dopalam papierosa i wchodzę do środka. Oli, który pracuje za barem, powie mi później, że komitet protestacyjny szybko zrezygnował.

- Przyszło paręnaście osób, większość koło pięćdziesiątki. Rzucali "lewakami", "pedałami". Nie byli specjalnie agresywni. Poprzeklinali i sobie poszli. Trochę to było głupie - mówi.

Trzeba gadać o świecie

- Pluje pan na pamięć ofiar katastrofy smoleńskiej? - pytam Lecha Raczaka. Rozmawiamy Pod Minogą na godzinę przed rozpoczęciem spektaklu.

- Nie. Zupełnie nie. Jesteśmy cztery lata po wypadku. Zgodnie z chrześcijańską tradycją Pan Bóg dał człowiekowi rok, żeby opłakał zmarłych i się od nich uwolnił. Wszelka żałoba, która trwa dłużej niż rok, nie jest żałobą. Jest manią.

Ale prawicowe media grzmią. "Sam Putin ani nawet Rogozin ładniej by nie wymyślili - pisze Niezależna.pl. - W III RP pojawiają się tubylcy gotowi pluć na pamięć o ofiarach smoleńskiej ZBRODNI, bo nie rozliczono tych, którzy dla przywilejów (podobnie jak dziś nasz tituszka) łgali o Katyniu. Tyle że on nie rozumie, iż wybrał ryzykowny moment. Czas, kiedy - jak na Ukrainie - finansująca go oligarchia będzie sp...ć z Polski, jest bliski".

Raczak nie wygląda na przestraszonego, nie takie rzeczy na swój temat już czytał. "Spisek smoleński" to pierwszy spektakl jego nowego zespołu, Trzeciego Teatru, choć jego członkowie staż w zawodzie mają spory i znają się od dawna. Halinę Chmielarz poznał Raczak jeszcze w latach 90., w czasach, kiedy była aktorką Teatru Polskiego w Poznaniu. Z Pawłem Stachowczykiem przyjaźnią się od dawna, wspólnie 20 lat temu zakładali grupę Sekta. Małgorzata Walas-Antoniello to z kolei aktorka Teatru Ósmego Dnia, w którym Raczak zbudował swoją legendę.

Wśród publiczności, która przyszła zobaczyć "Spisek", jest wielu dawnych znajomych reżysera, pamiętających go z lat 70., kiedy słynne Ósemki były obok Provisorium najważniejszym teatrem alternatywnym w Polsce. Raczak był jednym z założycieli grupy, na przełomie lat 60. i 70. został jej liderem. Pod jego kierownictwem zespół wystawił spektakle, które na całe lata zdefiniowały kierunek poszukiwań polskiej awangardy. - Po 1968 roku zrozumiałem, także dzięki Grotowskiemu, pod którego wielkim wrażeniem byłem, że trzeba gadać o świecie, o nas samych - mówi Raczak. - Nie mogliśmy dłużej udawać, że nas interesuje literatura, kiedy bardziej interesowała nas gazeta, która właśnie wydrukowała kolejny paszkwil. Po Marcu '68 zdałem sobie sprawę, że kiedy człowiek chce mówić o tym, co jest w życiu najważniejsze, nie da się udawać, że nie ma polityki, że nie ma spraw społecznych.

Teraz jego dawna publiczność przyszła zobaczyć "Spisek". Część z obecnych znów poczuła potrzebę walki, tym razem z powracającą ideą IV RP. Inni chcieli zobaczyć legendę teatru, która po latach wraca do Poznania.

Bo, k..., tak

- Czuję się jak 30 lat temu. Lechu wrócił! - mówi Mira Sikorska, reżyserka i producentka filmowa. W drugiej połowie lat 70. pracowała w młodzieżowej rozgłośni radiowej. - Byłam jeszcze licealistką - opowiada. - Wysłali mnie na "Przecenę dla wszystkich". Miałam coś nagrać, ale nie byłam w stanie. Ten spektakl to było przeżycie dla całego mojego pokolenia.

Godzinę później Sikorska dodaje, że "Spisek smoleński" ma siłę "Przeceny".

- Do dziś to pamiętam - mówi Michał Merczyński, dyrektor Narodowego Instytutu Audiowizualnego, w przeszłości menedżer współpracującej z Ósemkami Orkiestry Ósmego Dnia Jana A.P. Kaczmarka. - Luty 1981 roku, strajk studencki. "Przecenę" wystawiano w Collegium Novum, po spektaklu przemawiał Jacek Kuroń. W stanie wojennym na spektakle Lecha chodziliśmy do kościoła Dominikanów.

- Rok przed Solidarnością napisałem, że chcieliśmy zrobić rewolucję społeczną, ale nam się nie udało - wspomina Raczak. - Że poprzestaliśmy na rewolucji artystycznej. W środowiskach akademickich czuć było siłę naszego głosu, spotykałem aktywistów w teatrze i na wiecach. Jednak miałem poczucie, że kompletnie nie znam robotników. Kiedy wybuchła Solidarność, zrozumiałem, że rewolucja społeczna też się zaczęła.

W stanie wojennym Teatr Ósmego Dnia został formalnie rozwiązany. Grupa grała jednak w kościołach. - Zarabialiśmy tyle, ile ludzie wrzucili do kapelusza. To był najbogatszy rok w moim życiu. Ale przecież w kościołach patrzono na nas z nieufnością.

Ósemki od samego początku były zbiorem silnych osobowości. Raczak przez prawie 30 lat był ich liderem. W połowie lat 80. zespół z paszportami w jedną stronę musiał wyjeżdżać z kraju. Wrócili na zaproszenie Tadeusza Mazowieckiego w 1990 roku. Dostali budżet, sale, etaty.

Raczak przekonywał wówczas, że nowa Polska potrzebuje nowego teatru. Uważał, że Ósemki powinny odciąć się od dawnych metod i zacząć od nowa. Nie wszyscy się z tym zgadzali. W 1994 roku Raczak po 30 latach odszedł z zespołu. - Mam parę gotowych odpowiedzi na pytanie o przyczyny mojego odejścia - mówi Raczak. - Jedna z nich jest taka: miałem poczucie, że nie jesteśmy w stanie zrobić kroku do przodu, że koledzy nie mają ochoty zacząć od nowa. Mieliśmy za duży sukces, by tego nie kontynuować. Były też inne wątki. Nie potrafiliśmy już rozmawiać, żarliśmy się o wszystko.

Rozstanie z grupą Raczak przypłacił zawałem. Zasłabł na ulicy, karetka zabrała go do szpitala. - Odwiedziłem go w szpitalu po paru dniach - wspomina Michał Merczyński, z którym Raczak współpracował przy organizacji festiwalu Malta. - Siedzimy i Lechu mówi: "Coś ci opowiem. Jak mnie tu przywieźli, dali mi jakieś leki i zostawili w poczekalni. Leżę na noszach, jeszcze ubrany, otwieram oko i widzę, że między noszami chodzi ksiądz. Zbliża się do mnie, wtedy ja otwieram oczy szeroko i mówię mu: jeszcze nie teraz". To jest cały Lechu. Zawsze z ironią.

Odejście z Teatru Ósmego Dnia było dla Raczaka początkiem nowej, nie zawsze łatwej drogi. "Orbis Tertius" pierwszy spektakl Teatru Sekta, był jedną z jego najboleśniejszych porażek. W sensie artystycznym było to jego najważniejsze osiągnięcie od lat. Ale publiczności i krytykom się nie spodobał. - Straszliwie zbankrutowałem po tym spektaklu - wspomina Raczak. - Skończyłem z potwornymi długami.

W drugiej połowie lat 90. został dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu, jednak godzenie roli reżysera teatru dramatycznego z obowiązkami administracyjnymi nie szło mu najlepiej. Kiedy został zwolniony, postanowił wyjechać do Włoch. - Tak się wtedy wkurzyłem, że obraziłem się na wszystkich, na całą Polskę, i wyjechałem.

- Przecież on się do tego kompletnie nie nadawał! - mówi znajomy reżysera. - Lechu nie uznaje kompromisów, a papierkowa robota go nudzi. Teatralna awangarda ma inną dynamikę, tam mógł rozwiązywać spory, kwitując "Bo, k..., tak". Polski to była instytucja, tam trzeba było innej wrażliwości.

Nowe miejsce znalazł w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy. Dyrektor legnickiego teatru, Jacek Głomb, nazywa Raczaka swoim mistrzem. - W latach 80. pojechałem na festiwal teatrów ulicznych do Jeleniej Góry - wspomina Głomb. - Podszedłem do niego poskarżyć się, że mamy kłopoty w mieście. On, trochę zniecierpliwiony, że mu jakiś gówniarz głowę zawraca, mówi: "To zmień miasto". Mówię, że nie chcę się wyprowadzać. Mieszkałem wtedy w Tarnowie i chciałem tam pracować. A on na to: "Kto ci się każe wyprowadzać? Ty nie masz się wyprowadzać, ty masz zmienić to miasto".

W cieniu Smoleńska

"Spisek" grany jest w zaimprowizowanej przestrzeni na piętrze klubu Pod Minogą. Pod ścianami stoliki, ludzie piją piwo. - Szanowni państwo, oto rozpoczynamy próbę akcji rekonstrukcyjnej - zaczyna Wojciech Siedlecki. - Czyli przedstawienie tajnej trupy teatralnej IV RP, która wykaże czarno na czarnym i biało na białym zbrodnicze knowania rządu Donalda Tuska, a także Komorowskiego współudział w zbrodni katyńsko-smoleńskiej.

Przez kolejne 90 minut aktorzy odgrywają większość teorii spiskowych, które powstały po katastrofie. Raczak jest brutalny wobec obrońców krzyża, którzy przez kilka miesięcy zbierali się pod pałacem prezydenckim, wykpiwa lansowaną przez prawicę wersję o zamachu, bombie, helu, trotylu, mgle. Pokazuje nienawiść do Sowietów, Tuska, Komorowskiego. Dostaje się Lechowi, Jarosławowi i Jadwidze Kaczyńskim, obrywają nawet zwolennicy teorii o Wałęsie - "Bolku". To od sceny przemiany Wałęsy w "Bolka" zaczyna się przedstawienie. Zarazem to moment, w którym historia Polski rozchodzi się na dwa konkurencyjne wątki. Okrągłostołowy i spiskowy. Zgodnie z tą drugą wersją III RP jest córką Polski Ludowej, a jej elity mają na rękach krew Lecha Kaczyńskiego.

- Nie chodzi o same mity - stwierdza Raczak. - Ja staram się myśleć o ludziach, o tych, którzy te teorie upowszechniają, którzy robią to w dobrej wierze, którym często życie się nie poukładało, poraniło ich. "Spisek" to tragigroteska. Nie stronimy od farsy, ale nie stronimy też od powagi, nawet od patosu.

Farsy jest dużo, od samego początku. Ale publiczność wybucha śmiechem dopiero po godzinie, gdy jeden z aktorów wygłasza znaną z prawicowych mediów litanię: "POjeby", "POpaprańce" i tak dalej. Raczak dotyka tematów tabu. Trudno nie czuć niesmaku, gdy wyśmiewa nadopiekuńczość Jadwigi Kaczyńskiej i nieporadność Lecha. Ale zarazem w tym tkwi siła "Spisku". Raczak, wbrew temu, co chce w przedstawieniu widzieć prawica, nie próbuje szargać niczyjej pamięci. Rozbija na części pierwsze absurdalne teorie, które powstały po katastrofie, a które w gruncie rzeczy wcale tej katastrofy nie dotyczą. Bohaterowie "Spisku" to wszyscy ci, którzy czują, że się nie załapali, którzy budują alternatywną rzeczywistość, by znaleźć w niej miejsce dla siebie. Solidarnościowi trzecioligowcy wściekli, że nie brali udziału w realnych przemianach. Psioczący na salon dziennikarze, których nikt nie chciał w osławionym mainstreamie.

- Leszek napisał ten tekst rok po katastrofie, ale go odłożył - opowiada Michał Merczyński. - Postanowił do niego wrócić, kiedy zobaczył, co w komisji sejmowej robi Antoni Macierewicz.

- To ważne, żeby artysta tej klasy mówił o Polsce. On ma do tego prawo - dodaje Jacek Głomb. - Polska sztuka zajmuje się samą sobą, artyści tworzą dla siebie oraz grupki znajomych. Mało jest w polskiej sztuce opowieści, które dotykają każdego z nas. A przecież wszyscy żyjemy w cieniu Smoleńska.

Dawid Karpiuk
Newsweek Polska
6 marca 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...