Zamiast ukłonów

rozmowa z Januszem Gajosem

W moim miasteczku był teatr, prowadził go Jan Dorman, legenda teatru lalkowego. Rozmawiał ze mną jeszcze przed moją maturą. Uprzedził mnie, że dostać się do szkoły teatralnej będzie bardzo trudno. I że gdyby mi nie poszło, to zaprasza do siebie. Tak się stało. Musiałem gdzieś pracować, więc poszedłem do niego i powiedziałem, że jestem do dyspozycji. To była taka ławka rezerwowych. Powtarzałem sobie: trzeba przeczekać i startować, przeczekać i startować. Teraz po latach, po wzlotach i upadkach, mając poczucie stabilności, myślę, że kontakt z Janem Dormanem był dla mnie jednym z ważniejszych w życiu, a wiem o nim w zasadzie tyle, ile przeczytałem w encyklopedii.

Przed Marcinem Dorocińskim kolejne aktorskie wyzwanie - zagra pułkownika Kuklińskiego w nowym projekcie Władysława Pasikowskiego "Jack Strong". Z nami pierwszymi podzielił się tą informacją - na okładce filmu występuje w oryginalnym kostiumie i charakteryzacji i z filmu. Janusz Gajos - najwybitniejszy aktor swojego pokolenia. Prawie od pięćdziesięciu lat obecny na ekranie i na scenie. Stworzył niezapomniane kreacje w przedstawieniach teatralnych, filmach, które odcisnęły ślad w naszej historii, a także w serialach kryminalnych i na kabaretowej estradzie.
Zaprosiliśmy ich na nasze łamy, ale nie zadawaliśmy im pytań. Ich spotkanie odbyło się bez świadków. Była to rozmowa osobista, niemal intymna - taka, jakiej nie udałoby się przeprowadzić w obecności dziennikarza. Dowiadujemy się z niej, co myślą o swoim zawodzie i o tym, co dzieje się poza kadrem, a co jest zwykle niedostępne dla nas, widzów.

Marcin Dorociński: Chciałbym na początek opowiedzieć o dwóch zdarzeniach z przeszłości - pozornie banalnych - które pokazują, jak wiele ci zawdzięczam. Pierwsze pochodzi z czasów, gdy zagraliśmy razem w "Żółtym szaliku" Kuby Morgensterna. Grałem tam twojego kierowcę i spóźniłem się na plan zdjęciowy. To było straszne. Dzień wcześniej mocno zabalowałem i nie wiem, co się stało, budzik nie zadzwonił, komórka nie zadziałała. Obudził mnie dopiero domofon. Podchodzę z bolącą głową do słuchawki, pytam: co jest? Nie "co jest", kurwa, tylko jesteśmy dwie godziny spóźnieni - odpowiada kierowca.

Janusz Gajos: Ostro.

M.D.: Gdy już kierowca jest zdenerwowany, to znaczy, że nie jest dobrze. W nerwach szybciutko się pozbierałem i zbiegłem na dół. Pojechaliśmy na plan. Wszyscy byli wściekli. Przeprosiłem każdego członka ekipy z osobna. Byłem cały czerwony ze wstydu. Podszedłem do ciebie i powiedziałem: panie Januszu, no, nie wiem, co mam powiedzieć.

J.G.: Ciekawe, co odpowiedziałem.

M.D.: Siedziałeś sobie spokojnie przy kawce. Usłyszałem tylko: zdarza się.

J.G.: No tak, prawda.

M.D.: Nigdy potem nie spóźniłem się do pracy.

J.G.: Nauka nie poszła w las?

M.D.: Nie poszła. Do drugiego zdarzenia i naszego spotkania doszło na planie "Pitbulla". Grany przez ciebie "Benek" dostaje zawału i wypada z szafy. Stoję nad tobą, ty na ziemi, a ja myślę tylko o tym, że na pewno się przeziębisz. Niby mam coś przeżywać, ale kompletnie nie mogę się skupić. Zamiast wczuć się w rolę, cały czas myślę, że jest ci zimno. Strasznie było mi głupio. Powtarzałeś tylko: spokojnie, spokojnie... Ale im bardziej ty byłeś spokojny, tym bardziej ja byłem rozdygotany.

J.G.: Leżąc na podłodze, zastanawiałem się, jak zagrać tę scenę. Facet umiera, trzeba to jakoś pokazać. Przypomniałem sobie wtedy przypadek sprzed wielu lat. Graliśmy gdzieś spektakl, poza Warszawą. Po przedstawieniu zjedliśmy kolację w hotelowej restauracji i szliśmy na górę do swoich pokojów. Wtedy usłyszeliśmy potworny ryk. Wrażenie było niesamowite, bo cały hotel już spał. Okazało się, że człowiek, który nas tam zaprosił, organizator spektaklu, dostał zawału. Ryczał jak ranny lew. Natychmiast odwieziono go do szpitala. Podczas sceny w "Pitbullu", o której mówisz, myślałem: no i co - wypaść z tej szafy i tak leżeć? Przecież nie będę tłumaczył, że mnie boli, że mam szczękościsk, że brak mi oddechu... I zaryczałem wtedy, pamiętasz?

M.D.: Tak.

J.G.: No widzisz, jaki ładny sobie środek wyrazu znalazłem.

M.D.: Mam duży sentyment do tego filmu. Wszedł do kin bez premiery, bo był to czas żałoby po śmierci Papieża. Poszliśmy z żoną i z synem do kina. Mało osób siedziało na sali, ale wtedy zdałem sobie sprawę, jak prawdziwy i zarazem przerażający film powstał. Jestem daleki od szermowania zachwytami, jeśli chodzi o moją pracę, ale czasami zdarza nam się dotknąć czegoś ważnego.

J.G.: Jakiś czas potem zostałem zaproszony, chyba z powodu moich okrągłych urodzin, przez premiera Marka Belkę. Wtedy serial był już emitowany w telewizji. Zaczęliśmy rozmawiać o "Pitbullu" i on mówi, że to co tam pokazujemy, jest tak straszne, że aż nieprawdopodobne. A przecież Patryk Vega, który napisał scenariusz, dobrze znał temat. Film wszedł do kin bez reklamy, a zdobył popularność i uznanie.

M.D.: I szacunek policji. Bo rzecz nie w tym, że jak zagrasz policjanta, to policjant mrugnie do ciebie okiem. Wtedy to był szacunek za zrozumienie i za oddanie istoty ich pracy.

J.G.: Ci, z którymi rozmawiałem, potwierdzili, że pokazujemy prawdę.

M.D.: Z innej beczki trochę. Zagrałem wczoraj po miesięcznej przerwie spektakl. Nie wiem dlaczego, ale strasznie się denerwowałem. Ty się denerwujesz przed wyjściem na scenę? Odczuwasz stres?

J.G.: Przesadziłbym, gdybym powiedział, że w ogóle się nie denerwuję.

M.D.: Stosujesz jakieś techniki?

J.G.: Żadnych technik. Nie chciałbym używać słowa rutyna, ale w pewnym sensie jest to kwestia rutyny. Oczywiście denerwuję się przed premierą, bo to pierwszy kontakt publiczności z tym, co sobie wymyśliliśmy. Mam tremę, ale jednocześnie wsłuchuję się w widownię. Podczas studiów pisałem pracę o Stanisławskim. Czytając jego rozważania, rozdział o etyce chyba, trafiłem na taki termin: obłóczyny aktora. Miałem dwadzieścia parę lat i strasznie mnie to rozśmieszyło. Myślałem - jakie obłóczyny? Wkłada się spodnie, koszulę, co tam dają, się idzie i się gra. Po latach zmieniłem zdanie, może nie diametralnie, ale jednak. Do teatru zawsze przychodzę co najmniej godzinę wcześniej.

M.D.: Też tak mam.

J.G.: Sam zastanawiam się, dlaczego. Niby trzeba się zabezpieczyć, bo korki, ale tak naprawdę jest to rodzaj właśnie obłóczyn. Nie odprawiamy tam żadnych szamańskich rytuałów, ale wiem, że gdy już jestem w teatrze, przestaje mi zagrażać to wszystko, co jest na zewnątrz. Jest kawka, jakieś dowcipy w bufecie i powoli myślami przenoszę się gdzie indziej. Już jestem w innym świecie.

M.D.: Może moje wczorajsze zdenerwowanie wynikło z faktu, że miałem przerwę w teatrze i bardzo długo nie grałem? Spokój pewnie przychodzi razem z doświadczeniem.

Ale nawet wtedy, gdy dużo grałem, towarzyszyło mi napięcie. Aż mnie głowa bolała. Na szczęście wszystko ustępowało po pierwszej kwestii.

J.G.: Ja sobie powtarzam: na własną prośbę wskoczyłeś do tego basenu. Sam skok jest przykry, bo nie wiadomo, czy w basenie jest woda. Ale jeśli jest - trzeba płynąć.

M.D.: W filmie tego nie mam.

J.G.: Bo możesz powtórzyć scenę, a w teatrze jak już zaczniesz, nie możesz przerwać. Chociaż - nie do końca tak jest. W filmie też - ze swoim dorobkiem, jakimiś nagrodami - nie wchodzisz na plan anonimowo. Ludzie patrzą na ciebie. Ekipa na planie to też widownia. Gdy czasem zdarzy się scena, w której zaiskrzy, to momentalnie widać to po jej reakcji.

M.D.: Uwielbiam, gdy okazuje się, że wszyscy z ekipy znają scenariusz, co wcale nie jest takie oczywiste. Rozmawiasz z kimkolwiek - chłopakami od dźwięku, światła, kamer - i każdy ma swoje zdanie na temat scenariusza. To jest niezwykłe. Żarty cichną, kiedy mają ucichnąć, jest próba, potem ujęcie, szanujemy swoją pracę nawzajem.

J.G.: Ale nie zawsze tak jest. Czasem się denerwuję i mówię do ludzi z ekipy, gdy się za głośno zachowują podczas próby: panowie, przecież ja szanuję waszą pracę, więc bardzo bym prosił, żebyście dali i nam szansę.

M.D.: I to nie jest kwestia tego, że ktoś jest ważniejszy, a ktoś mniej ważny, tylko skupienia.

J.G.: Absolutnie. Romek Polański, gdy kręciliśmy Zemstę" miał trudności - co zrozumiałe - z zapanowaniem nad wierszem. Więc jak się już nauczył fragmentu, chciał z rozpędu robić szybko jeden dubel za drugim. Mówił: błagam, szybko, już róbmy! Najczęściej, niestety nie udawało się..

M.D.: I po grzybach.

J.G.: On się wtedy gotował, że dlaczego nie można od razu, z marszu kręcić! Mnie też zadziwia, że technika jest czasami ważniejsza od nas. Pamiętam dokument o Fellinim. W jednej ze scen kamera stoi na wózku, wózek na szynach, Fellini ma podniesione ręce do góry. Klaps daje znak do ujęcia, ale reżyser jeszcze długo stoi w bezruchu. I wózkarz razem z nim, wpatrzony w niego. Fellini nagle daje sygnał, jakby intonując tempo i wszystko zaczyna się dziać. Tak jakbyśmy mieli do czynienia z orkiestrą i dyrygentem.

M.D.: Ja z kolei słyszałem, że podczas zdjęć do "Harry'ego Pottera" Gary'ego Oldmana kręciło w jednej scenie równocześnie kilkanaście kamer. Były włączone, kiedy on był jeszcze w garderobie, wychodził z niej, kiedy uznawał za stosowne. Stawał na środku, mówił tekst, a jak kończył i taśmy wystarczało, to mówił dalej. Nie wiem, czy to nie rozpusta...

J.G.: Mnie by to śmieszyło. My zostaliśmy jednak wychowani w innym drylu.

M.D.: Bywało przecież tak, że stosunek taśmy był dwa do jednego. Czyli dwa duble i koniec.

J.G.: Gdy robiliśmy z Krzysztofem Kieślowskim "Dekalog", kręciliśmy taką scenę, w której miałem opowiadać coś o żółwiu - podczas kręcenia wypadły mi trzy dość istotne zdania, ale jadę dalej. Skończyliśmy scenę, mówię do Krzyśka, że zapomniałem o tym żółwiu, a to ważne, więc powtórzmy. A on na to: czyś ty oszalał, to 50 metrów taśmy, nie da rady, to już twój grzech. I tak zostało.

M.D.: Dlatego polubiłem kamery cyfrowe, choć obraz z nich jest inny. Jeszcze do niedawna był podział, że taśma to raczej artystyczne kino, a cyfra nie, ale to się pomału zaczyna zmieniać. No i na duble można sobie pozwolić.

J.G.: Jest scena w "Róży" Wojciecha Smarzowskiego, jedna z najpiękniejszych, jakie widziałem. Siedzicie z Agatą Kuleszą przed chałupą i nic nie mówicie, nic się nie dzieje, a wszystko jest powiedziane. Do dziś mimo doświadczenia, obserwacji, przygotowania teoretycznego, ciągle nie wiem, z czego konkretnie to się buduje. Z prawdy? To musi być jakiś rodzaj prawdy, który się przenosi na ekran.

M.D.: Ja w dużym stopniu posługuję się intuicją. Nie potrafię matematycznie zanalizować scenariusza, nie potrafię nawet o scenariuszu opowiadać.

J.G.: Ja wręcz boję się czytać scenariusze! Żona mówi, że przysłali scenariusz. Prosi, żebym przeczytał. Mówię dobrze, ale najpierw zjem, potem jeszcze coś... i odwlekam to, bo strasznie się boję, że będę rozczarowany. I rzeczywiście, najczęściej czytam banały.

M.D.: Jak w takim razie reagujesz na scenariusz, który cię uruchamia?

J.G.: Poczułem się tak, gdy dostałem od Wojtka Marczewskiego "Ucieczkę z kina Wolność". Długo zbierałem się do lektury. Przyniosłem egzemplarz do domu, położyłem na stole, pomyślałem, że niech sobie najpierw poleży, a ja zajmę się czymś innym. Ale zajrzałem, jedna strona, druga i poooszło. Przeczytałem go z wypiekami na twarzy.

M.D.: A miałeś takie momenty, że mówiłeś sobie: pierdolę, nie robię?

J.G.: No było i tak, było...

M.D.: Pytam o to, bo sam miałem podobne doznania - nie wierzono we mnie, mówiono: może tak, a może tak, przystojny, ale nic z niego nie będzie. A ja w środku ciągle wierzyłem, że będzie dobrze.

J.G.: Często bywa tak, że ktoś mówi: chodź, jesteś genialny... I kończy się klapą. Bo nie da się ocenić człowieka na jeden rzut oka. Zacząłem od dużego serialu, potem ktoś zdmuchnął świeczkę i poszło nie w tę stronę. Najważniejsze, żeby w końcu dojść do punktu, kiedy możesz powiedzieć sobie z czystym sumieniem i bez megalomanii: wiem, co umiem, co robię, chcę być tu, gdzie teraz jestem.

M.D.: Dostałeś się do szkoły teatralnej dopiero za czwartym razem. Nie wiem, czy miałbym tyle siły, czy nie zwątpiłbym w siebie. Zdawałem raz, gdyby mnie nie przyjęli, chyba nie starczyłoby mi motywacji, żeby próbować dalej. Wydawało mi się wtedy, że to jest inny świat, wyższe sfery, że trzeba pochodzić z odpowiedniej rodziny.

J.G.: Przychodzimy do tego zawodu z ogromnymi kompleksami. Wychowałem się w małym mieście, Łódź to była dla mnie metropolia. Gdy zobaczyłem Pałac Poznańskiego, w którym mieścił się Wydział Aktorski, te wszystkie marmury, to nie mogłem uwierzyć, że tam trafiłem. Każdego, kogo mijałem na korytarzu, uważałem za geniusza.

M.D.: O kompleksach, które na początku nam przeszkadzają w szkole trzeba zapomnieć, ale warto wrócić do nich po latach. Przypomnieć sobie, z czego tak naprawdę jesteśmy ulepieni. Nie wstydzić się, uczynić z tego fundamentu siłę.

J.G.: Im jestem starszy, tym częściej o tym myślę. I poważniej to traktuję. W moim miasteczku był teatr, prowadził go Jan Dorman, legenda teatru lalkowego. Rozmawiał ze mną jeszcze przed moją maturą. Uprzedził mnie, że dostać się do szkoły teatralnej będzie bardzo trudno. I że gdyby mi nie poszło, to zaprasza do siebie. Tak się stało. Musiałem gdzieś pracować, więc poszedłem do niego i powiedziałem, że jestem do dyspozycji. To była taka ławka rezerwowych. Powtarzałem sobie: trzeba przeczekać i startować, przeczekać i startować. Teraz po latach, po wzlotach i upadkach, mając poczucie stabilności, myślę, że kontakt z Janem Dormanem był dla mnie jednym z ważniejszych w życiu, a wiem o nim w zasadzie tyle, ile przeczytałem w encyklopedii. Jego konikiem była praca z młodzieżą. Uruchamiał w dzieciakach zdolność abstrakcyjnego myślenia.

M.D.: Po szkole moim marzeniem było, żeby dostać się do teatru. Bałem się, że nie dostanę angażu. Przez wakacje jeździłem po Polsce, w końcu mój opiekun roku zaprosił mnie do Teatru Dramatycznego. Z zastrzeżeniem, że zostanę, jeśli spodobam się młodemu reżyserowi, który przyjeżdża do Warszawy. Tym reżyserem był Krzysiek Warlikowski. Jeśli on zaangażuje mnie do swojego spektaklu, to zostanę na etacie. Nie zapomnę, jakie wrażenie zrobił na mnie wtedy Teatr Dramatyczny, do tej pory uważam, że to jedna z najpiękniejszych scen. W ogóle nie wiedziałem wtedy, czym jest teatr, bo pochodziłem ze wsi, spod Warszawy, a w teatrze byłem wcześniej tylko raz. Teatru zacząłem uczyć się dopiero wtedy, gdy do niego wszedłem. Poczułem go, patrząc na garderobianych, charakteryzatorów, wszelkie pracownie. I na wszystkich, przy których zaczynałem: Warlikowskiego, Jarzynę, Lupę, Domalika. Pamiętam ś.p. Józefa Sobotę, który wszelkie komplementy pod moim adresem kwitował: nie tacy tu byli. Robiło to na mnie ogromne wrażenie. Nie ma się co wstydzić, że się czegoś nie zna, że się temu przygląda, tego dotyka, że się musi dupę powycierać po deskach, żeby zacząć cokolwiek grać.

J.G.: Mówiliśmy o tych, którzy są po drugiej stronie kamery czy po drugiej stronie kulis w teatrze. To sztab ludzi, którzy obcują z nami, nie wychodząc z cienia. Mówiłeś o Józku Sobocie. To specjalny gatunek ludzi. Gdy zacząłem grać w teatrze - wszedłem w zastępstwo - to była duża rola. Przychodziłem na próby. Przy wejściu służbowym siedziała zazwyczaj gromadka czterech technicznych i ćmiła giewonty. Mijałem ich, mówiłem dzień dobry, a oni mi odpowiadali. Dzień po premierze jak zwykle przyszedłem do teatru i zanim zdążyłem się z nimi przywitać, oni pierwsi powiedzieli mi dzień dobry. Dali do zrozumienia, że mogę tu zostać, że mnie zaakceptowali. Szef brygadzistów był jeszcze przedwojennym pracownikiem w teatrze u Jaracza.

M.D.: Mam sentyment do Teatru Dramatycznego, byłem tam przez 14 lat. Pan Józef Sobota, garderobiany, 51 lat. Zmarł rok po odejściu z teatru. Trzeba coś kochać, żeby żyć. Na pewno jest to specyficzny rodzaj miłości - niewdzięcznej, często dziwnie okazywanej. Ale tylko z takich ludzi, którzy są zwykli i codzienni, a jednocześnie niesamowici, można ulepić kawałeczek czegoś magicznego. Kiedyś o teatrze mówiło się, że to drugi dom. Czasem nawet, że pierwszy. W Dramatycznym niejednokrotnie spałem na kanapie w bufecie. Przychodziłem tam po imprezie, po innej pracy czy po grze w piłkę. Uwielbiam sport, muszę się czymś zmęczyć, sport jest dobry na to.

J.G.: Nigdy nie uprawiałem żadnej dyscypliny sportowej wyczynowo, choć we wczesnej młodości jeździłem na nartach. Byłem średnio zaawansowany, ale sprawiało mi to dużo satysfakcji. Raz wlazłem na skocznię w Wiśle, stanąłem na górze, pomyślałem: Boże, ja mam dopiero 18 lat, cały świat przede mną, mogę wszystko, jestem zdrowy, sprawny, ale z tego nie zjadę.

M.D.: Tak, skocznia z bliska robi wrażenie. Z daleka wydaje się, że to nic takiego. O naszym zawodzie też ludzie często myślą, co to za filozofia...

J.G.: No tak.

M.D.: Myślę wtedy: jeśli uważasz, że to jest tylko nauczenie się tekstu na pamięć, że to jest "tylko" skok ze skoczni czy bieganie za piłką, to proszę, weź stary i zrób to. Jeśli ten Messi nic takiego wielkiego nie robi, mały chłopaczek...

J.G.: ...no to zasuwaj.

M.D.: Dokładnie.

J.G.: Ja jestem raczej kibicem od wielkiego dzwonu, tylko gdy gra nasza reprezentacja. Ale przy okazji różnych piłkarskich wydarzeń dziennikarze proszą mnie o opinię. Agent, czyli żona, odbiera telefon i przeprasza. Tłumaczy, że mąż nie jest specjalistą w tej dziedzinie. Jak to, a "Piłkarski poker"? Okazuje się, że to jest prawie niemożliwe do zrozumienia, nawet przez ludzi inteligentnych, że twoja rola nie jest tożsama z tobą. Przecież, żeby zagrać chirurga, nie muszę kończyć medycyny. Mamy na planie konsultantów z danej dziedziny.

M.D.: Miałem taki moment w swoim życiu, że byłem bardziej znany jako piłkarz niż jako aktor. Strzeliłem gola podczas meczu z Włochami w 1999 roku na Łazienkowskiej. To było dla mnie ważne. I dla większości taksówkarzy, którzy brali mnie za piłkarza. Sport wciąż jest dla mnie ważny, pozwala mi się zmęczyć i nie myśleć. Wróciłem wczoraj po spektaklu, usiadłem na łóżku - nie byłem w stanie go rozścielić. Siedziałem i gapiłem się tępo w TV. Nie pamiętam nawet, czy to były wiadomości czy jakiś film. Ale siedząc tak przez godzinę, zresetowałem się. Potem wstałem i już dalej poszło. Masz jakiś sposób na wyciszenie?

J.G.: To banał, ale wszyscy wiemy, że nie da się w człowieku, jak w radiu, wyłączyć jednej stacji i włączyć drugiej. Wszystko musi płynąć odpowiednim rytmem. Kiedy się kończy przedstawienie, czuję pewnego rodzaju żal. Tak samo jest z fajną książką. Gdy zostaje pięć stron do końca, zaczynam się smucić. Jestem w zupełnie innym świecie, tam się dzieją fascynujące rzeczy, a tu koniec? Wyciszenie, to jest coś, z czym do dzisiaj nie umiem sobie poradzić. Weźmy na przykład ukłony. Nie wiem, jak się wtedy zachować. Wszyscy aktorzy mówią, że to najgorsza część przedstawienia. Kłaniamy się na zasadzie: tak nam to wyszło, no cóż, bardzo przepraszamy. Może tak nakazuje skromność? Potem idę do garderoby, zdejmuję kostium, samochód, dom. W domu niby się wyciszam, ale nie mogę od razu położyć się spać. Dobrze jest wtedy usiąść przy herbacie. No i jak było? Dobrze? Pełno? No, to dobrze. I tak sobie gadamy. Nie, nie można wyłączyć siebie w sposób automatyczny.

Marcin Dorociński
Film
24 stycznia 2013

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...