Zapas

wspomnienia Macieja Zembatego o Zbigniewie Zapasiewiczu

Nigdy nie nazwałem go w ten sposób. Ksywy są dobre dla przestępców, a nie dla wielkich artystów. Myślę, że są wymyślane przez artystów podrzędnych, którzy inaczej nie mogliby nawet zbliżyć się na odległość rzutu kamieniem do tych, których obrażają. To stąd te wszystkie Łomy, Świdry, czy właśnie Zapasy

Miałem jedenaście lat, kiedy go pierwszy raz spotkałem. Jego siostra udzielała mi korepetycji domowych z matmy – przedmiotu, którego szczerze nienawidziłem. Była także jedną z nauczycielek w „Jedynce” – słynnej żoliborskiej, czerwonej „Jedynce”, tej samej, w której wkrótce narodzili się „Walterowcy”, a więc KOR, czyli wszystko, co najlepsze lub najgorsze – niepotrzebne skreślić. Podkreślam fakt, że Pani Zapasiewicz nie była moją nauczycielką, kiedyś było po prostu nie do pomyślenia, żeby nauczycielka douczała swoich uczniów za kapuchę. Dziś, jak słyszę, jest to na porządku dziennym.

Tamtego popołudnia młody aktor Teatru Rozmaitości Zbigniew Zapasiewicz wtargnął jak krótka wiosenna burza do pokoju, w którym siostra usiłowała wyjaśnić pewnemu nieukowi, czym jest delta. Nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, cmoknął siostrę w policzek i poprosił, żeby zostawiła mu kolację w spiżarce, bo próba pewnie się przeciągnie. Napisałem „w spiżarce”, bo lodówek jeszcze nie było. Pojawiły się dopiero z wracającym do władzy Władysławem Gomułką. Młody aktor wyjął jeszcze, z pudełka leżącego na stole, Giewonta (wtedy jeszcze wszyscy palili) i znikł. Siostra odprowadziła go wzrokiem. Potem spojrzała na mnie i widać było, że swego niesfornego brata po prostu ubóstwia.
– A co to za przedstawienie? – zapytałem nieśmiało.
– Zielony Balonik. Dużo piosenek i wierszy. Bardzo trudny spektakl.
– „Inna znów dziewica była – zacząłem recytować – a wołali ją Ludmiła. Mimo dość tłustego cielska była bardzo marzycielska...”
Źrenice Pani Zapasiewicz rozszerzyły się ze zdumienia.
– Maćku, Ty znasz Słówka?
– Od dziecka – powiedziałem z dumą.
– Będę musiała – stwierdziła nauczycielka, ale z wyraźnym rozbawieniem – porozmawiać na ten temat z Twoją mamą.

I chyba porozmawiała, bo podczas następnych korepetycji na stole czekało dwuosobowe zaproszenie na prasówkę – taką prapremierę przeznaczoną dla dziennikarzy i znajomych. Niektórzy twierdzą, że prasówki są o wiele lepsze niż premiery. Nie wiem, może i coś w tym jest, bo spięcie prawdziwego spektaklu bywa obezwładniające. Byłem chyba najmłodszym widzem, a już na pewno jedynym dzieckiem na, co tu kryć, dość frywolnym przedstawieniu. Byłem w towarzystwie osoby dorosłej i mogli mi naskoczyć. Po drugim akcie poszliśmy z mamą (która wiedziała, jak się zachować w każdej sytuacji) za kulisy do aktora, który nas zaprosił, żeby podziękować. Chyba było mu przyjemnie. W każdym razie, wiedząc już od siostry, że ciągnie mnie trochę w stronę sceny i konkursów recytatorskich, powiedział, już dokładnie nie pamiętam, coś takiego, że gdyby był mi potrzebny, to jest do dyspozycji.

Rzeczywiście był. Do spotkania doszło po kilku latach, gdy szykowałem się do występu w finale Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego, który miał się odbyć w Teatrze Kalambur we Wrocławiu. Spotkaliśmy się jednak nie u niego w domu, ale w szkole teatralnej, z którą już był związany. Repertuar miałem od czapy: fragment poematu o Wicie Stwoszu Gałczyńskiego i scenę z wykonania egzekucji na prowokatorze z Pamiątki z Celulozy.
– Kto ci to wybrał? – zapytał, zapalając Wawela (nie wiem, czy zauważyliście, że gatunek papierosów, jakie pali bohater, jest coraz lepszy).
– Ja sam.
– Dlaczego?
– Bo lubię Gałczyńskiego, a do Wita Stwosza mam sentyment przez Historię żółtej ciżemki.
– Racja. Ty już jesteś filmowcem – powiedział nie bez ironii aktor, wiedząc, że przemazałem się przez plan Sylwestra Chęcińskiego.
Nawiasem mówiąc, w łódzkiej wytwórni jednocześnie trwały zdjęcia do filmu z udziałem Kaczyńskich.
– No dobrze, rozumiem, ale ta proza?
– Lubię, jak komuniści strzelają do siebie nawzajem.
Zapanowała cisza, po czym Zapasiewicz pokiwał głową i mruknął:
– Kto by nie lubił.

Te wspomnienia mógłbym, drogi Zbyszku, ciągnąć niemal do chwili obecnej i może kiedyś jeszcze to zrobię. Swoją drogą, gdyby wtedy w użyczonym gabinecie rektora PWST, którym wtedy był chyba jeszcze Zelwerowicz, ktoś mi powiedział, że za pewien czas będę reżyserował tego, który dziś pomaga mi ustawić wiersz i prozę do konkursu, raczej puknąłbym się w czoło. A jednak role w życiu zmieniają się tak, jak role, które gramy w teatrze. I aktorzy wiedzą to lepiej niż inni.

Tekst pochodzi z blogu Macieja Zembatego Internetowy ponury magazynier – www.maciejzembaty.pl. Wpis z 15 lipca 2009 roku.

Maciej Zembaty
Teatr
31 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...