Zawartość Bogusławskiego w Bogusławskim

2. Festiwal Opera Know-how w Poznaniu

Młodzi artyści, którzy w ramach festiwalu Opera Know-how odkopują dzieło zapomniane dwieście lat temu, zadają sobie i publiczności wiele pytań. Mnie nasuwa się jeszcze jedno: po co?

"Antreprener w kłopotach" to polska wersja muzycznej farsy "Impresario in angustie", napisanej w 1786 roku przez włoskiego kompozytora Domenica Cimarosę do libretta Giuseppe Marii Diodatiego. Po zaadaptowaniu tekstu przez Wojciecha Bogusławskiego na potrzeby wystawienia spektaklu w polskim teatrze we Lwowie, "Antreprener" święcił triumfy w ostatnich latach osiemnastego stulecia, by potem bezpowrotnie zniknąć ze sceny. Aż do teraz - dzieło to doczekało się renesansu w ramach II edycji festiwalu Opera Know-how w Poznaniu.

Niestety, polskie libretto spłonęło w czasie II wojny światowej. Prezentowany tekst nie jest więc dziełem Wojciecha Bogusławskiego, słynnego ojca polskiego teatru, ale napisaną na podstawie innych jego utworów fantazją, spekulacją, możliwą i - jak zapewniają twórcy przekładu - dostosowaną do realiów współczesnego świata wersją. Czy w takim razie, pozbawiony głównego czynnika charakterystycznego, jakim był polski tekst Bogusławskiego, a więc za sprawą samej muzyki i zarysu fabuły, "Antreprener w kłopotach" jest rzeczywiście wart poświęcania mu takiej uwagi i nakładu pracy?

Osąd historii

Niestety, muzyka w "Antreprenerze w kłopotach" jest zwyczajnie słaba. Dziś odbieramy ją jako potwornie eklektyczną, łączącą mierne parodie Kurpińskiego ze zubożonym, zbanalizowanym Mozartem. Naturalnie wówczas, tak samo przecież jak obecnie, nie powstawały wyłącznie dzieła wybitne, a muzyka miała być użytkową tam i wtedy, a nie po przeszło dwóch stuleciach. Na to, że utwór zszedł ze sceny, a w konsekwencji został na lata zapomniany, mogło się złożyć wiele czynników. Nie trzeba więc bezwarunkowo uznać, że skoro historia w taki czy inny sposób osądziła dane dzieło, jest ono bądź wspaniałym dziedzictwem, bądź też niewiele wartą ramotą. Jednak po ponownym wystawieniu na żywo - już tak.

Już w czasach premiery dzieła niezmiernie popularny motyw teatru w teatrze przybiera w "Antreprenerze" postać opery w operze. Trzy primadonny spierają się o rzeczywisty prym, kompozytor Gelindo przeklina warunki, w jakich przyszło mu pracować, a przy tym wyśmiewa go poeta Don Perizonio, przebiegły koniunkturalista, który skrycie dąży do przejęcia sterów w teatrze. Z takim nagromadzeniem problemów przestaje sobie radzić tytułowy antreprener Don Crisobolo, dyrektor owego hałaśliwego przybytku.

Na prostotę i banalność fabuły właściwie nie ma co narzekać, w końcu po dziś dzień kultywuje się w operze w kółko te same wzorce. Tym bardziej może nie należałoby się spodziewać fabularnych fajerwerków po utworze z czasów, gdy teatr w Polsce niewiele był starszy od wykonawców poznańskiego wystawienia.

(Re)konstruktorzy w kłopotach

Ewidentnym uwspółcześnieniem jest w spektaklu - najpewniej dlatego, że reżyserka, współpracująca także nad przekładem libretta, sama jest absolwentką śpiewu klasycznego - wysunięty na pierwszy plan wątek śpiewaczek rywalizujących o główną rolę. Temat ten okraszony został licznymi dowcipami pod adresem głównych zainteresowanych, popularnymi w kręgach muzyków. Niestety, nie miały one zbyt wyszukanej formy, jakby z obawy przed tym, że publiczność może czegoś nie zrozumieć.

Poza kilkoma tego typu wyborami trudno ocenić, co w warstwie słownej jest tłumaczeniem oryginału, a co dodane zostało podczas rekonstrukcji tekstu. Subtelność żartów w rodzaju arii Fiordispiny ("Cudnie śpiewam, gram na scenie, jestem skromna jak spojrzenie") być może odpowiadała wymaganiom osiemnastowiecznej publiki. Z uwspółcześnień natomiast padło ze sceny "gówno", które rozbawiło publiczność mniej więcej w takim stopniu, jak dzieci w podstawówce cieszy zasłyszana "dupa". Cóż, wszak sam mistrz Bogusławski pisał, że należy robić taki teatr, jaki publiczność lubi.

Oprócz wszechobecnej (re)konstrukcji, pod którą odtwórcy "Antreprenera" ukrywają wszystkie swoje interakcje związane z tym spektaklem, nawet Don Perizonio marzy na scenie o "skonstruowaniu współczesnej wizji globalnej destrukcji sztuki". Znamienne, że nie więcej jak dwa sezony temu na deskach tego samego teatru prezentowano spektakl, w którym natężenie "de-", "re-" oraz łączących je znaków zapytania i wykrzykników było tak wysokie, że aż dziw, że wciąż jeszcze poszukuje się tych samych odpowiedzi na te same pytania. Najwyraźniej od samych początków istnienia sztuki.

"Co to za brednie, co to za chłam?!" - zastanawiają się w trakcie sztuki Merlina i Gelindo, by w końcu zawyrokować: "To jeden wielki gniot!". "Sami się prosili" - myślę, wychodząc z teatru z tą właśnie kwestią w głowie, tak jak z dobrej opery wychodzi się z leitmotivem na ustach.

Trwonienie sił twórczych

Wyraźnie widać, że zarówno realizatorzy, jak i wykonawcy włożyli w przygotowanie "Antreprenera" mnóstwo pracy - począwszy od samego przystosowania (ze wspomnianym różnym skutkiem) zachowanych materiałów do wystawienia na scenie, poprzez opracowanie warstwy wizualnej, aż po samo wreszcie wykonanie. Bowiem nawet kiedy prawie każda kolejna aria jest niemal kopią poprzedniej, spektakl trwa w ten sposób przeszło półtorej godziny. Najwięcej muzyki w tej muzyce odnalazła - moim zdaniem - Monika Buczkowska, która wcieliła się w rolę wspomnianej już Fiordispiny. Cieszy mnie ponowne wykorzystanie niedawno odzyskanego kanału orkiestrowego w Teatrze Polskim. Tym razem zasiadła w nim orkiestra złożona ze studentów Zakładu Instrumentów Historycznych Akademii Muzycznej w Poznaniu, przygotowana i prowadzona od klawesynu przez Maksymiliana Święcha, który podjął się także opracowania niekompletnej partytury. Młodzi muzycy bez większych problemów poradzili sobie z materią tego - jak by nie było - niewyszukanego utworu. Widać było płynące z nich wielkie zaangażowanie i pokłady energii, choć nie zawsze niestety przekładające się na brzmienie.

Przedsięwzięcie samo w sobie jest cenne: spora grupa młodych artystów z różnych dziedzin bierze na warsztat nie obciążone tradycjami dzieło, poprzez które wyraża i zaspokaja swoje pomysły interpretacyjne i wykonawcze. Czy jednak nie ma już zapoznanych utworów wartych odkopania, czy zwyczajnie trafili na mocno przeciętny kawałek sztuki, czy też rzeczywiście i z pełnym przekonaniem dostrzegają niesztampowość, atrakcyjność, potencjał i - co gorsza - humor w tej niegdysiejszej komedii?

Magdalena Mateja
kultura.poznan.pl
3 września 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia