Zawsze potrzebny był teatr dla tej drugiej strony, dla widza

rozmowa z Ryszardem Zaorskim

Rozmowa z Ryszardem Zaorskim, aktorem Teatru Śląskiego, przeprowadzona 11 września 2008 roku.

Tomasz Klauza: Nie jest Pan rodowitym Ślązakiem…

Ryszard Zaorski:
Nie, ja jestem rodowitym lwowianinem. Wychowywałem się w Łucku na Wołyniu, a potem w Białymstoku, gdzie rozpocząłem edukację. Następnie z rodzicami przeniosłem się do Ostrołęki pod Warszawą i tam zastała mnie wojna. Harcmistrz Józef Psarski wciągnął mnie do Szarych Szeregów. Tworzyliśmy grupę Harcerska Służba Polsce, zajmowaliśmy się jeńcami, Żydami. Ostrołęka była wówczas miastem wcielonym do Rzeszy, czyli tzw. “sudeostpreusse”. Byłem łącznikiem Jana Nowaka Jeziorańskiego. Przewoziłem w pociągu różne materiały – w nocy wchodziło się do skrzyni, zasypywanej węglem, a w Małkini nas odgrzebywano i dalej jechaliśmy już normalnie. W międzyczasie byłem również w WiN – ie. Dzięki pani Zofii Rogalewicz, mojej polonistce, rozpocząłem studia w Krakowie. Po skończeniu szkoły dostałem przydział pracy w Teatrze Starym – Słowackiego (bo one były połączone), a moim duchowym ojcem był wówczas Antoni Fertner. Na planie “Żołnierza zwycięstwa” spotkałem dyrektora Wyszomirskiego (grał generała Świerczewskiego, a ja jego adiutanta), który zaproponował mi pracę w Katowicach. W Krakowie wziąłem ślub z Ewą Trybalską, a ślub dawał nam nie kto inny, jak Jan Paweł II, nasz Papież, wówczas proboszcz w kościele św. Floriana. Tu byli znakomici aktorzy – m.in. Jolanta Hanisz czy Bolesław Mierzejewski. Mało kto wie, ale w Teatrze Śląskim zaczynał Tadeusz Łomnicki. Po roli w “Szczęściu Frania” Zelwerowicz przepowiedział mu, że będzie wielkim artystą. Kiedy spałem na Plantach, spotkał mnie Tadeusz i zabrał do siebie. Działałem również w klubie artystycznym “Piwnica”. Bywaliśmy również zapraszani na rozmaite biesiady górników czy hutników. A teraz jestem już zasłużonym emerytem, ale wciąż współpracuję z Teatrem. Gram w “Królu Edypie” i “Ubu, słowem Polacy”. Mam wielu przyjaciół na Śląsku – z różnych dziedzin. Ludzie tutaj pragną teatru, pragną tego zjawiska, gdy wzruszają się, przeżywają, widząc na scenie inny świat. Jestem na bieżąco z tym, co się dzieje w kulturze. Złośliwi mówią, że jest nas trzech (śmiech) – w tym samym czasie widzieli mnie w Rynku, w BWA i na jeszcze jednej wystawie… Staram się pomagać młodzieży, dawać rady, oczywiście tym, którzy chcą. Wiem, że to jest okrutny zawód. Mam syna, który jest kardiologiem i córkę, będącą wicedyrektorem szkoły. Dzieci nie poszły w moje ślady – stwierdziły, że jeden artysta w rodzinie wystarczy (śmiech).

Był Pan jedną z niewielu osób, które miały okazję widzieć próby Tadeusza Łomnickiego do “Króla Leara”. Zachowały się zdjęcia zmarłego dwa lata temu Mariusza Stachowiaka i książka Marii Bojarskiej…


Z Łomnickim się przyjaźniłem. Jak już wspomniałem, mieszkałem u niego na Grodzkiej przez siedem miesięcy - w czasach, gdy byłem bezdomny. Ja wtedy zaczynałem, a on – będąc już wówczas znaczącym aktorem - starał się nam pomagać. Mam piękne zdjęcie z tamtego okresu, zrobione w Łodzi, kiedy razem z Łomnickim siedzimy na słoniu. Był wielkim aktorem, wielkim artystą, a przy tym bardzo serdecznym przyjacielem i kolegą. To, że był członkiem partii, jest nieistotne. Ważne, jakim był człowiekiem. Szukał ciągle nowych rozwiązań, nowego spojrzenia na teatr, na ludzi. Założył swój Teatr na Woli i starał się przekazywać wartości artystyczne i to było chyba najpiękniejsze.

Podczas pracy nad “Widokiem z mostu” Millera spotkał się Pan z Jerzym Jarockim…

To był kolega ze szkoły aktorskiej. Na jednym roku byli: związany z Katowicami Bobek Kobiela, Zbyszek Cybulski, Kalina Jędrusik, Leszek Herdegen. Ze mną chodzili również Zdzisław Maklakiewicz i Sławomir Voit. Voit poszedł do Rapsodycznego i zdał eksternistyczny, a “Maklak” do szkoły aktorskiej w Warszawie. Dzisiaj teatr uległ zmianie. Kiedyś był teatr aktora, reżysera, inscenizatora. Zawsze bardzo potrzebny był teatr dla tej drugiej strony, dla widza. Jeżeli ja uderzę w ten najczulszy punkt człowieka – jeśli tknę go w serce. Tak było z “Cyrano de Bergerac”, w którym – obok m.in. Leszka Teleszyńskiego i Igora Śmiałowskiego - zagrałem pasztetnika Ragueneau. Ale to wszystko przeminęło z wiatrem.

Czy z tego ogromu zagranych ról (m.in. Szekspir, Wyspiański, Corneille, Witkacy, Różewicz, Mrożek, Gombrowicz) potrafiłby Pan wybrać jedną, z jakichś szczególnych względów najlepiej zapamiętaną?


Pamiętałem, pamiętam i będę pamiętał rolę Szwejka, ponieważ Hasek, który był bardzo mądrym człowiekiem, napisał piękną, światową literaturę. Kazimierz Brusikiewicz, którego w tej roli zastępowałem, grał bardziej komediowo, w typie Malinowskiego z popularnej wówczas audycji “Malinowski i spółka”. A przecież tam są bardzo piękne słowa, które wypowiadałem serio: ”Panie oberleutnant, my walczymy za cesarza, a czy on by walczył za nas?”. Zagrałem to 99 razy – jednego zabrakło do setki. To było naprawdę wspaniałe przedstawienie. Pamiętam również Eugeniusza w “Tangu” Mrożka, Garbusa w sztuce tego samego autora, George’a w “Myszach i ludziach” Steinbecka, Lecha w “Lili Wenedzie” Słowackiego. Trochę się uzbierało tych ról…

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
11 września 2008
Portrety
Aniela Zagórska

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...