Zbigniew Zapasiewicz - aktor osobny

wspomnienie

Jerzy Jarocki: - Jak najkrócej go opisać? Aktor osobny. Nie chodzi o to, czy większy od innych, czy największy, ale o to, że był kwintesencją aktorstwa i teatru.

Prof. Andrzej Garlicki (kolega ze szkoły na warszawskim Żoliborzu): - Przezywaliśmy go "Słoń", bo był dobry, poczciwy. Bardzo uważał, żeby nikogo nie urazić. 

Andrzej Krzysztof Wróblewski, publicysta: - Graliśmy razem w przedstawieniu szkolnym w "Zemście". Ja grałem Rejenta, on Papkina. Już wtedy widać było, że ma talent. Nie chciała tego dostrzec chyba tylko jego matka, nauczycielka matematyki w naszej szkole, która wolała, żeby studiował przedmioty ścisłe. Był z nich zresztą bardzo dobry. 

Ojciec, działacz polityczny, piłsudczyk, umarł jeszcze przed wojną. Wychowała go matka, wywodząca się z inteligenckiej i artystycznej rodziny Kreczmarów. Ojca zastąpił mu wuj, wybitny aktor i pedagog Jan Kreczmar. 

Jest nieśmiały, wycofany. Kiedy prosi wuja, żeby ocenił jego możliwości aktorskie, ten odpowiada, że nigdy nie słyszał, jak on mówi. Aktorstwo ma być terapią na nieśmiałość. Izabella Cvwińska: - Znałam go ponad 50 lat. Byłam asystentką Erwina Axera, a Zbyszek jego aktorem. Już wtedy wyróżniało go rzemiosło pokropione przez pana Boga talentem. Doskonale wiedział, w którym miejscu zrobić pauzę, machnąć ręką, zrobić krok do przodu. Najbardziej lubię te jego role, w których bez żadnych zewnętrznych atrybutów na oczach widzów przechodzi metamorfozę. Od czasu do czasu był bankieciarzem. Kiedy mu się odmawiało wódeczki, bywało groźnie. 

We Współczesnym u Axera (teatralny szczyt w tym czasie) gra sześć lat. Rola Andrzeja w "Trzech siostrach" Czechowa w reżyserii Erwina Axera przechodzi do teatralnej legendy. W tym przedstawieniu ogląda go Jerzy Jarocki. Kiedy na początku lat 70. spotkają się w Teatrze Dramatycznym, proponuje mu role we wszystkich spektaklach, które tam reżyseruje. Tandem Jarocki-Zapasiewicz idzie od sukcesu do sukcesu. Tworzą spektakle reprezentatywne dla teatru tamtego czasu. 

Jerzy Jarocki: - Podobało mi się, że rozumiał to, co mówił. Obsadziłem go w sztuce "Na czworakach", w roli nie dla niego, bo, po pierwsze, był za miody, by grać dojrzałego poetę, po drugie, tekst nie był realistyczny, prowokował do szaleństwa. Poszedł w to. Sprostał wszystkim zadaniom. Dzięki temu nawiązała się między nami tak dobra i trwała współpraca. W Dramatycznym rozwijał się z roli na rolę. Przy okazji spektaklu "Na czworakach" i roli Pijaka w "Ślubie" Gombrowicza pisano, że jest świetny. Jego role w "Rzeźni" i w "Pieszo" były odbierane jak największe kreacje. Dużo jeździliśmy ze spektaklami po świecie. Spędzaliśmy razem sporo czasu. Nigdy nie spotkałem się z jego strony z oschłością. Miałem taki zwyczaj, że następnego dnia po bankietach z aktorami zakrapianych alkoholem zjawiałem się pierwszy w teatrze. Nie chciałem, żeby na mnie czekali. Zapasiewicz był zawsze przede mną. Wypachniony, pod krawatem, szczególnie elegancki. 

Uwikłany inteligent 

W latach 60. i 70. pracuje jak szalony. Niemal nie wychodzi z teatru, współpracuje z radiem, z teatrem telewizji, decyduje się grać w filmach, choć po szkole przez kilka lat odrzucał propozycje reżyserów filmowych. Z przyjacielem obiecali sobie, że nigdy nie będą grać w kinie. Uważał, że film to oszustwo. Najważniejszy był teatr. Bezpośredni kontakt z widzem. W filmach, głównie Krzysztofa Zanussiego, ("Za ścianą", "Barwy ochronne", "Persona non grata") wykreował bohatera symbolizującego uwikłania polskiego inteligenta. 

Maja Komorowska: - Ze Zbyszkiem po raz pierwszy zawodowo spotkałam się na planie obrazu Krzysztofa Zanussiego "Za ścianą". Miał niebywałą zdolność poruszania się między skrajnie różnymi gatunkami: od dramatu, przez komedię, błazenadę, groteskę. Umiał ukazywać to co w człowieku jasne, ale potrafił też być bezwzględny w obnażaniu jego najmroczniejszych stron. W budowaniu postaci był przewrotny, niejednoznaczny. Rozumiem, kiedy Krzysztof Zanussi mówi, że po odejściu Zapasiewicza pewnych rzeczy nie uda mu się opowiedzieć w polskim filmie. Nie ma drugiego aktora, który tak jak on uniósłby etos inteligencki. 

W filmie tworzy kreacje, którymi zachwycają się za granicą. Dostaje propozycję zagrania w filmie Warrena Beatty "Czerwoni". Okazało się, że film na podstawie tej samej książki kręci radziecki reżyser, który uważał, że Warren Beatty ukradł mu pomysł. W rewanżu zablokował wyjazd polskiego aktora. 

Przez lata mieszka w pokoiku z łazienką w hotelu dla pracowników nauki. Nie umie zabiegać o przydziały na mieszkanie, samochód. Liczy się tylko praca. Rozpada się jego pierwsze i drugie małżeństwo. Życie prywatne zastępuje mu Spatif, alkohol, koledzy, przypadkowe związki z kobietami. 

Profesor Andrzej Garlicki: - Wiadomo było, że ma poważny problem alkoholowy, ale nie przeszkadzało mu to w pracy. 

Zbigniew Zapasiewicz w autobiograficznej książce "Zapasowe maski" wspomina, że w latach 80. nałóg zaczął być groźny. Uratowała go miłość. Wiąże się ze swoją studentką, aktorką Olgą Sawicką. Kupuje mieszkanie na warszawskiej Starówce. W wieku 50 lat ma pierwszy w życiu dom. 

Joanna Szczepkowska: - Mówi się o nim, że był oschły, nieprzystępny, ale jego stosunek do żony pokazuje go w zupełnie innym świetle. Troszczył się o nią. Czuło się, że zależy mu na jej szczęściu. 

Co roku spędza z żoną wakacje w Juracie. 

Leo Kantor, emigrant marcowy, dyrektor Festiwalu Filmowego w Sztokholmie: - Spotykaliśmy się w Juracie co roku od 15 lat. Stronił od dużego towarzystwa. Nie lubił błyszczeć, nie chciał być w centrum uwagi. Bardzo rzadko się przed kimś otwierał. Kiedyś Julian Pipel, żydowski aktor, opowiedział mi, jak w 1968 r. do Spatifu weszli ubecy i zaczęli obrażać jego i Juliusza Bergiera, też wielkiego żydowskiego aktora. Zapasiewicz poderwał się, podszedł do tajniaków i wyrzucił ich z knajpy. Sam nigdy mi o tym nie powiedział. Uważał, że nie było w tym nic nadzwyczajnego. Czy miał jakieś słabostki? Lubił dobre samochody. Ostatnio jeździł Mercedesem. 

Dorota Kołodyńska, scenografka: - Z dumą mogę powiedzieć, że łączył nas, także z Olgą, jego żoną, rodzaj przyjaźni, bardzo specyficznej, bo Profesor bywał człowiekiem niełatwym, osobom z zewnątrz mógł się wydawać wręcz nieprzystępny. Ale w gronie przyjaciół zachowywał się inaczej, rozluźniony, tryskający humorem. Miał zmysł prześmiewczej ironii, nieustannie obserwował ludzi wokół, zapamiętywał i przetwarzał po swojemu ich zachowanie, gesty, sposób mówienia, mimikę. Rozszyfrowywał charaktery, a to było naprawdę fascynujące. Nieustannie chłonął otaczający go świat. Jak każdy wielki artysta przetwarzał wszystko, co go otaczało, w sztukę. 

Mistrz 

Przez prawie 50 lat wykładał w warszawskiej szkole teatralnej. 

Piotr Adamczyk, student prof. Zapasiewicza: - Jego geniusz pedagogiczny polegał na tym, że ze szkoły nie wychodziło 15 Zapasiewiczów. W każdym z nas szukał osobowości. 

Nie spoufalał się ze studentami, nie przechodził na ty. Oszczędny w pochwałach był dla nich mistrzem. 

Michał Żebrowski: - Uczył nas formy. Mówił, że o rozwój duszy musimy zadbać sami. Do teatru przychodził zawsze godzinę przed spektaklem. Uwielbiał teatralną atmosferę, bufet. Jako jeden z ostatnich podtrzymywał sztukę opowiadania anegdot o dawnych aktorskich pokoleniach. 

Joanna Szczepkowska: - Z upływem lat coraz więcej rzeczy chciał robić sam. Nie poddawał się modom. Na scenie - powściągliwy, żadnej minoderii. Był introwertyczny, ale emanowało z niego specyficzne ciepło. Kiedyś, gdy przeżywałam bardzo trudne chwile w teatrze, wziął mnie pod rękę i w milczeniu przeszedł ze mną przez cały teatralny korytarz. Nie musiał nic mówić. 

Często pytał studentów, czy traktują swój zawód poważnie. W rozmowie dla "Polityki" powiedział: - Traktuję teatr ze śmiertelną powagą. Podporządkowałem jego regułom swoje życie. Jan Kreczmar mówił, że życie jest bardzo poważne, więc można do niego podchodzić z przymrużeniem oczu. Teatr natomiast jest ze swej natury grą, zabawą, dlatego ktoś, kto mu się poświęca, powinien traktować go z całą odpowiedzialnością. W przeciwnym razie nie ma sensu się nim zajmować, bo zmienia się w błazenadę. 

Rozmawialiśmy przy okazji krakowskiej premiery filmu "Persona non grata" Krzysztofa Znussiego. Wyszedł na scenę, ukłonił się widzom i zaraz wracał do Warszawy, żeby zdążyć na wieczorną próbę "Kosmosu" Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. 

Gorycz 

W latach 90. środowisko rzuciło się w objęcia komercji. Chałtury, reklamy stały się codziennością nawet dla wybitnych aktorów. On do teatralnej pensji dorabiał sobie objazdowymi spektaklami opartymi na wierszach Tuwima, Herberta, przygotowywanymi wspólnie z żoną. W latach 80. i później mówił głosem Herbertowskiego Pana Cogito. Był przywiązany do jego poezji także ze względu na wpisaną w nią postawę etyczną. To był też jego wybór. 

Maja Komorowska: - Nikt tak jak on nie czytał Herberta. Pamiętam, słyszę, kiedy Zbyszek mówił: Bądź wierny, idź, bo tak zdobędziesz dobro, którego nie zdobędziesz. Będę pamiętała, jak szedł. 

Teatr oparty na dogłębnej analizie tekstu, na wierności autorowi, któremu był bez reszty oddany, na jego oczach odchodził w przeszłość. Dawne gwiazdy znalazły się na marginesie teatralnego życia. 

Izabella Cywińska: - Ktoś mi opowiadał, że Zbyszek rozmawiał kiedyś na ulicy z kolegą, który grywał w serialach. Nagle otoczył ich tłumek fanów. Wszyscy chcieli autograf od jego rozmówcy. Na niego nikt nie zwrócił uwagi. To musiało boleć. 

Nie może zrozumieć, dlaczego teatr, który uprawiał, jest nie zauważany albo niszczony przez krytykę. Próbuje tłumaczyć swoją wizję sztuki. Wdaje się w prasowe polemiki z młodymi reżyserami. Na próżno. Zostaje wepchnięty do szuflady z napisem: przestarzałe aktorstwo. 

Trwa przy swoim. Daje bezbłędny, aktorski koncert w spektaklu "Zapasiewicz gra Becketta" w reż. Antoniego Libery. (Reżyser twierdzi, że idealne zrośnięcie aktora z beckettowskimi bohaterami brało się z tego, że miał zbliżoną do Becketta wizję świata. Agnostyk zastanawiający się nad problemami wiary, pesymistyczny co do kierunku, w którym zmierza cywilizacja, uważał, że mimo wszystko należy trwać przy wartościach). Spektakl zrobiony na 70 urodziny aktora nie schodzi z afisza przez 4 lata. 

Krzysztof Zanussi: - Jeśli była w nim gorycz, to potrafił ją opanować. Był arystokratą ducha. Uważał, że tandecie nie można niczego zazdrościć. Naturalizm królujący w serialach miał opanowany. Ale nie interesowało go granie potoczności. Miał wyszukany styl i pewnie dlatego ludziom, którzy nie mieli przystępu do takiego świata, wydawał się anachroniczny. 

Mawiał, że aktorstwo to szkoła życia. Trening rozpisany na wiele różnych losów i sytuacji. Na pytanie, czy kiedy grał umierającego człowieka w filmie Krzysztofa Zanussiego "Życie jako śmiertelna choroba", dowiedział się czegoś osobie, odpowiedział: "To się tak prosto nie przekłada. Kiedy dostałem zawału i byłem pewien, że umieram, powiedziałem do żony: włącz telewizję, bo chcę zobaczyć ostatni dziennik w życiu. Bohater "Śmiertelnej choroby umierał długo, bo taki był scenariusz. Ja wolałbym umrzeć nagle, niż się męczyć". 

Umarł po trzech dniach pobytu w szpitalu.

Katarzyna Janowska
Polityka
24 lipca 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...