Zbombardowani

o trzech głośnych spektaklach pisze Jacek Sieradzki

(A)pollonia (reż. Krzysztof Warlikowski), Między nami dobrze jest (reż. Grzegorz Jarzyna) , Trylogia (reż. Jan Klata).

- Puk, puk. - Kto tam? 

- Otworzę, sprawdzę... A nie... Myślałam, że to przyszła II wojna światowa. 

Dorota Masłowska, "Między nami dobrze jest". 

Wzięty reżyser młodego pokolenia powiada w niedawnym wywiadzie, że idąc ulicami Warszawy, ma przed oczami ruiny i dokładnie wie, co na którym rogu zdarzyło się podczas okupacji. Patrząc na współczesne miasto, widzi pustkę, śmierć, groby, zagładę, ruinę cywilizacji. Tej wiedzy nie czerpie, rzecz jasna, z doświadczenia: nabył ją z relacji, lektur, rozmów. A jednak apokaliptyczny obraz, jaki stworzył, jest mu wyraźnie tak niezbędny - do samo-się-skonstruowania, do ułożenia sobie skali wartości - że całkowicie przesłania widok wzięty z empirii. Mitologizuje go. Zmarmurza, jak by powiedział zapomniany wieszcz. 

Idąc tymi samymi ulicami Warszawy, wspominam widziane w dzieciństwie rzeczywiste resztki ruin: ściany nieistniejących kamienic, murki, bruki, szyny donikąd. Ale umiem patrzeć tylko ze złością, jak to wszystko, psiakrew, koślawo odbudowano: szarobury socjalizm zbrzydził cały obraz, a radośnie kiczowaty kapitalizm nierzadko dobija pejzaż. Gdyby zaś tymi ulicami szedł mój nieżyjący ojciec, z pokolenia, które morze ruin zdeptało własnymi nogami, które odebrało od wojny hiobową lekcję pozbawienia wszystkiego - pewnie po prostu cieszyłby się z pokorą, ze po krzywym trotuarze da się chodzić, coraz lepszym i mniej śmierdzącym autobusem jeździć, w niepięknych domach mieszkać. O koszmarze powoli zapominać, w codziennym żyćku go roztapiać, anihilować. 

A tu proszę: odpychany konkret wojny wraca z drugiej strony, via imaginarium młodszych pokoleń. Jako fantom. Absolutyzowany i idealizowany - jakby to ostatnie stówo w ogóle dawało się dopasowywać do koszmaru! 

MARCHEW W SCHRONIE 

Gdy bierze się do czytania głośną sztukę Między nami dobrze jest, ma się oczywistą nadzieję, że trzeźwość i poczucie humoru Doroty Masłowskiej stanowić będzie skuteczną zaporę przed przesadną wzniosłością. Owszem, postać zwana Osowiałą Staruszką na wózku inwalidzkim ma tu specjalny status: jej jedynej autorka ofiarowuje chwilę wzruszenia, gdy okruchy wspomnień z września 1939 zbiegną się w wyrazisty, bogaty w szczegóły, mocny obraz. Poza tą sekwencją starsza pani pozostaje jednak, by tak rzec, pełnoprawną członkinią koszmarnego wielopokoleniowego panopticum, gdzie nikt nikogo nie rozumie i nie słucha, wszyscy kręcą się w wirach własnych obsesji, klepią w kółko te same mantry, zasłyszane lub wyprodukowane przez stępiały mózg. Przez paniusie w średnim wieku przemawiają reklamy, przez Małą Metalową Dziewczynkę - młodzieżowe głuptactwo, przez celebrytów - telewizyjny sznyt, a przez Osowiałą Staruszkę - druga wojna światowa ze swoim wiecznym "pamiętam". Co brzmi, rzecz jasna, szlachetniej, ale w ostatecznym rachunku jest równie wsobne, mechaniczne, niekomunikatywne i jałowe. Tak to przynajmniej wygląda w lekturze. 

Bo w teatrze słowo ciałem się staje i ciału ulega. Grzegorz Jarzyna zaprosił do roli Osowiałej Staruszki cudowną Danutę Szaflarską, babcię-ciepło, babcię-mądrość, babcię-autorytet, babcię, której każdy chciałby być wnukiem. I która samym spojrzeniem wyklucza swą postać z porządku groteski. Zatem możemy wyśmiewać umysłową ciasnotę sierotek po PRL-u, artystowskie nadęcia, pustotę siusiumajtki, ale z nestorskich "I wtedy wkroczyli Niemcy" wara sobie drwić! Spazmy pamięci, w druku obsesyjno-nękające, w spektaklu nabierają wagi, pęcznieją. Reżyser dodatkowo je monumentalizuje finałowym obrazem: na ekranach-ścianach sceny wyświetlane są zdjęcia płonącej Warszawy, w które komputerowi animatorzy wgrywają rozmaite gadgety współczesnego życia - maźnięte, zaszkicowane, rachityczne. Rażąco mało ważne wobec dotkliwości zniszczeń! U Masłowskiej była jeszcze ta absurdalna myśl, że skoro babcia zginęła w 1939, to nie zdążyła urodzić mamy i cała ta upiorna rodzinka nie istnieje - jest abstraktem, widziadłem. W widowisku koncept ów przegrywa jednak z sugestywnością obrazu. I wychodzi, źe głównym punktem odniesienia dla współczesnych bełkotów i głupot jest nadal... klęska wrześniowa. Sprzed siedemdziesięciu lat! 

Jakie to łatwe: mieć na podorędziu wytrych-pointę, odwołanie do historii, które pomnikowością zamyka usta sceptykom. Dorota Masłowska, śmiem podejrzewać, musi czuć ten fałsz; wie, że o żadnej własnej traumie jej, dwudziestoparolatki, nie może być mowy. Coś chachmęci w wywiadach o odkryciu na swoim ciele cudzych blizn, o wojnie otrzymanej w spadku, we krwi i o tym, jak przekazuje swemu dziecku schematy, które babcia wykształciła, jedząc w schronie zgniłą marchew. Chciałbym widzieć, jak młodsza i starsza Maslowska kulą się pod wyimaginowanymi bombami na śniadaniu w warszawskiej kuchni, AD 2009. Jedno buchnięcie śmiechem przekłułoby przecież na zawsze ten balonik. 

GALOPEM NA ŁÓŻKACH 


Drugą wojnę światową usilnie wciągano za PRL-u - przemocą, rzecz jasna - na listę wspólników propagandy. Trauma okupacyjna była przecież jednym z nielicznych obszarów, gdzie oficjalna ideologia miała szansę zejść się z rzeczywistymi odczuciami społecznymi, zyskując przy okazji jaką taką legitymizację. Skutkiem tego jednak pewne tematy, klisze zachowań zostały - w oczach pokoleń znękanych tępotą politruków - jakoś skażone, zbrudzone. W pomieszaniu patrzyłem parę lat temu, jak Jan Klata z niekłamaną wściekłością i pasją odkrywa hekatombę Woli podczas powstania warszawskiego i zestawia ją z dystyngowanym wywiadem, jakiego kat tej dzielnicy udzielił po latach reporterowi w swym eleganckim, zachodnio-niemieckim mieszkaniu. Myśmy ten wywiad z generałem Reinefarthem tłukli na lekcjach wychowawczych do zdechu i mdłości. 


Ale Klata nie tłukł i nie można mieć o to do niego pretensji. Po odzyskaniu niepodległości tematy nadużyte przez komunistyczną propagandę, w tym i tamta wojna, znikły z horyzontu zainteresowań. Znikły z pewnością nazbyt radykalnie, raniąc wielu, dla których był to jeden ze światopoglądowych fundamentów: wahadło wychyliło się zbyt daleko i jest rzeczą naturalną, że wraca równie zamaszyście. Tylko czy doprawdy ów powrót musi się dokonywać na poziomie pojęć tak horrendalnie uproszczonych? Jaki sens pytać dzisiejszych małolatów, czy gdyby żyli w czasach powstania warszawskiego, to by do niego poszli? I czy pseudonim obraliby sobie z Trylogii, powtarzając gest Kmiciców, Skrzetuskich, Wołodyjowskich? 


Mitotwórczą aktualność arcypowieści Sienkiewicza wspomniany Jan Klata postanowił sprawdzić na scenie, budząc samym przedsięwzięciem wielkie zainteresowanie, udowadniając zatem, że trafnie stawia problem. Gorzej z narzędziami weryfikacyjnymi. Inscenizator sięgnął po patent stosowany z lubością już od debiutu, od "Uśmiechu grejpfruta". Bierzemy temat i przez trzy czwarte widowiska robimy z niego wszystkie jaja, jakie przyjdą nam do głowy. Poddajemy go ogniowej, okrutnej, bezwzględnej próbie ośmieszenia. Po czym na koniec odwracamy nastrój: przypominamy ubawionym po pachy widzom, że nie wszystko godzi się wyśmiać. Tak właśnie przeczytana "Trylogia" jest w Starym Teatrze rytuałem odgrywanym w zamienionym w lazaret kościele przez grupę Polaków postarzałych, poranionych, biednych i, dalibóg, niepięknych. Szarżujących w świat dzikim galopem na sprężynujących łóżkach. Grzeszących na potęgę mizoginizmem, żydożerstwem, ksenofobią, narcyzmem i samolubstwem. Zbaraż może tu być naparzanką na poduchy, Kmicic wabi Radziwiłła giętkim ciałem (Krzysztof Globisz, a jakże!), Matka Boska Częstochowska rączką wysuniętą przez otwór w złotej koszulce czochra swoich rycerzy. Do czasu. W finale Andrzej Kozak, dotąd śmieszny staruszek-safanduła-Wołodyjowski, dyskretnie i ciepło mówi do swej Basi o świętych powinnościach - po czym otwierają się okrągłe włazy kanałów i mężczyźni na śmierć idą po kolei, jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec. 


Wychodzi więc na to, że Sienkiewiczowskie wzorce zachowań są, owszem, ciasne, parafiańskie, obciążone grzechami, łatwe do wydrwienia - ale niezniszczalne i pozaracjonalnie skuteczne, na czas próby jedyne. Co do tego ostatniego trudno mieć pewność, bo też Jan Klata tak naprawdę nie sprawdza, wbrew zapowiedziom, mocy powieściowego mito-twórstwa; wyraża tylko na jego temat arbitralną opinię, która nigdy, miejmy nadzieję, nie zostanie poddana weryfikacji. Po drodze mamy jeszcze osobliwą sugestię, że to niejaki Azja Tuhajbejowicz, spanoszony wschodni watażka, sprokurował nam... Katyń, a myśmy go za to (za to! - taka jest chronologia scen) wbili na pal. Proszę mi nie mówić, że czytam metaforę zbyt dosłownie, bo jakkolwiek by uogólniać i destylować ten koncept, zawsze w końcu wyjdzie nadużycie wielkich kwantyfikatorów (barbarzyńcy ze wschodu etc), grube i puste. Boy pisał kiedyś z innej okazji o polonistyce od pana Zagłoby; patronat imć pana Onufrego nad takim jak opisany rodzajem historiozofii także byłby ze wszech miar na miejscu. 

APOLLONIA NIE OD APOLLA 

Mitologię na nasze czasy, poręczną, wyjściową, poważną, z tradycjami, nienadużytą nabędę - takie wołanie rozlega się dziś zewsząd, jak sztuka długa i szeroka. Twórców nie satysfakcjonuje już beztroskie surfowanie po falach mód, postmodernistyczna żonglerka gotowymi elementami - ale niekoniecznie bawi ich też wcinanie się artystycznymi interwencjami w prawdziwe życie. W cenie jest porządny background, najchętniej wykuty w antycznym marmurze. W czym nie ma, rzecz jasna, nic zdrożnego; jeśli coś dziwi, to niedyskretna ostentacja w ogłaszaniu tego "zapotrzebowania" nawet przez artystów tak dojrzałych i, wydawałoby się, mocno osadzonych światopoglądowo, jak Krzysztof Warlikowski. 

Jego "(A)pollonia", pierwszy spektakl budującego się w Warszawie Nowego Teatru i pierwsze dzieło, w którym reżyser nie interpretuje czegoś cudzego, tylko sam bez reszty odpowiada za treść - zestawia trzy ofiary. Dwie mitologiczne: Ifigenii i Alcesty, zjedna historyczną: Apolonii Machczyńskiej, Polki skazanej na śmierć za ukrywanie Żydów. Przedstawienie jest efektowne i w wielu miejscach piękne: Warlikowski doszedł do perfekcji w operowaniu technikami narracyjnymi. Rozpędza i wyhamowuje swe opowieści jak chce, łączy dramatyzm z drwiną, drastyczność z liryzmem, oddala i przybliża wydarzenia, jakby scena była teleobiektywem w ręku operatora. Widz pozostaje całkowicie w jego mocy. Jedyna słabość to montaż i brak selekcji. Twórca jakby nie zechciał dostrzec, że jego trzy opowieści (plus mnóstwo narracji epizodycznych) nie tylko nie współbudują jednej koherentnej wypowiedzi, lecz przeciwnie - zdają się wzajem znosić. 

Ale bo też kłopot nie tkwi w materii teatralnej, tylko myślowej. Ifigenia to ofiara dziewczyny na rzecz wojenno-wodzowskich ambicji ojca, mit bardzo często dziś przywoływany na teatralnych scenach, idealnie służący pacyfistycznym nastrojom (tym bardziej namiętnym, im bardziej wojna staje się przedsięwzięciem biznesowo-medialno-najemniczym). Tu wątek służy głównie temu, by Maciej Stuhr tonem oszalałego żołdaka wywrzeszczał, iż każdy na jego miejscu uległby wojennemu amokowi. Alkestis to ofiara żony, która idzie na śmierć za męża. Warlikowski rysuje miękko niejednoznaczne stosunki uczuciowe między małżonkami, uwieloznacznia ich postawy w gadżeciarni współczesności, wśród telewizyjnych spowiedzi i internetowych czatów, dokłada paskudne zagrywki bogów i pół-fantastyczny, pół-tandetny świat skojarzeń: Herakles na przykład jest śmiertelnie zaprutym kowbojem z jakiegoś westernu klasy B. Opowieść fascynuje migotliwością i podskórnym okrucieństwem - ale o poprzedzającej ją Ifigenii nikt już na sali nie pamięta i nie ma powodu pamiętać. 

A po przerwie zaczyna się wątek Apolonii, rzecz, która z mitologią - jakąkolwiek - dalibóg, nic nie ma i nie może mieć wspólnego. To plątanina racji, motywów i uczuć nie do rozplatania i nie do przekucia w jednoznaczność. Chciała ratować Żydów, lecz wskazała ją inna Żydówka, której dano wybór: wydać lub zginąć. Liczyła, że pomoże jej Niemiec, z którym się kochała. Ale w końcu to on sam musiał ją zastrzelić. Niemiecki oficer zabawił się w psychodramę: zaproponował, że jeśli jej ojciec przyzna się do winy, zginie, ale córka będzie żyć. Ojciec milczał. Umarł zresztą niedługo potem. Scenę wojennego przesłuchania, dojmująco drastyczną, Warlikowski aranżuje w głębi i z boku sceny, a na pierwszym planie mamy Yad Vashem: pośmiertne dekorowanie Apolonii medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Nie ma w tym święcie wzniosłości ani radości; wszędzie kipią złe emocje. Syn Apolonii ma żal: matka z własnego wyboru zginęła za obcych, zamiast żyć dla niego, najbliższego, rodzonego. Ocalona Ryfka, dziś elegancka pani, pyta, czy ma przeprosić za to, że przeżyła. Z trudem trzymane w ryzach grzecznych manier, zdławione słowa syczą na tle rozdzierających obrazów gwałtu i mordu. Groza chwyta za gardło. 

Chwytałaby. Gdyby Warlikowski Andrzejowi Chyrze nie pomalował ust w clownowski grymas i nie kazał wykrzykiwać kwestii prowadzącego uroczystość sędziego - jakichś dodatkowych pytań, komentarzy - tonem przesadnie emfatycznego, tandetnego konferansjera. Już mniejsza, że taki sposób piętnowania świata za niedorastanie do skali problemu zdaje się niegodnie naiwny. Nieszczęściem jest sam pomysł uzupełniania - aktorską groteską - sekwencji, w której każde dopowiedzenie jest zbędne, każda kropka nad "i" niepotrzebna. 

No tak, ale gdyby reżyser nie włączył jakiegoś widowiskowego dopalacza, gdyby nie próbował zasugerować formą wykonania uniwersalizującego charakteru opowieści - to spoiwo łączące poszczególne części "(A)polonii", i tak wątlutkie, sproszkowałoby się ostateczne. I stałoby się już zupełnie oczywiste coś, co można było podejrzewać od początku: że gdy druga wojna światowa puka do drzwi, to nie po to, by stanąć wśród marmurowych pomników, żeby wpisać się w mitologie, choćby ofiarne. Zbyt jest na to splątana, niejednoznaczna, nieinstruktywna. I zbyt niepodatna na fałsz patosu, którym wszelkie mitologizacje obrastają właściwie automatycznie. (Jeśli nie w samej robocie scenicznej, to w egzaltowanych komentarzach, gdzie szczególną zasługę zdaje się nieść mój przyjaciel Drewniak, którego za zdanko o dzieciach Korczaka, co z Treblinki czwórkami do nieba szły, niech Pan Bóg kocha). 

A pierwszą wyczuloną na teatralną natrętność zmarmurzania koszmaru winna być przecież sama Hanna Krall. Miłośniczka teatru Warlikowskiego, ale i pisarka, która dokumentując zagładę, skreśla każdy zbędny przymiotnik, każde słowo, które miałoby być niekoniecznym dopowiedzeniem. W której relacjach fakty mają mówić same, bez podkreślania point grubym flamastrem i bez dopowiadania wszystkiego do końca. Współautorka Zdążyć przed panem Bogiem, gdzie z Markiem Edelmanem tak nieprawdopodobnie sugestywnie uczyli, że w okupacyjnym losie tamtych lat nie było żadnego marszu czwórkami do nieba, żadnego emfatycznego wybierania godnej śmierci - i żadnej ofiary na antyczną miarę. Tylko strach, zdech i upodlenie, przed którymi ludzie bronili się, jak umieli, wysokimi i niskimi sposobami. Tylko koszmar bólu i bezsilności, w którym zdarzał się i heroizm, ale w którym nie było niczego powabnego, nawet w najprzyzwoitszym, najrzetelniejszym sensie tego słowa. 

Zagląda musi w pewnym momencie przyjść do każdego polskiego twórcy, bo to jest chyba najbardziej polski temat, prawda? - mówi lekko zaczepnie Warlikowski w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej". Cóż, może by się dał namówić na poprawkę, że tematem winno być raczej całe doświadczenie wojenne, którego zagłada jest jednym z głównych i potwornie bolesnych rozdziałów. Ale tak, nie ma się co dziwić: puk, puk, kto tam?, druga wojna światowa staje u progów Krzysztofa Warlikowskiego, fana Klaty, Doroty Masłowskiej, Grzegorza Jarzyny, Michała Zadary. Niesie ze sobą pytania, rozterki, bóle, traumy, zwątpienia i depresje, wyzwania i oczekiwania, które dają po prostu wiedzę, niekiedy straszliwą wiedzę o nas, wczorajszych i dzisiejszych. Niepodobna tej bynajmniej nie Osowiałej Staruszki wyprosić za drzwi, nie miałoby to zresztą sensu. Gdy jednak siedemdziesięciolatka chce być wciąż głównym punktem odniesienia dla współczesnych, gdy epatuje zgranymi i pełnymi uproszczeń, odwiecznymi kliszami (o ileż atrakcyjniejszymi, trzeba przyznać, od mdłej papki codzienności), gdy fantomatyzuje wyobraźnię późnych wnuków - wypada w którymś momencie szepnąć: hola. I brać się za zdroworozsądkową demilitaryzację.

Jacek Sieradzki
Odra
16 lipca 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...