Zbyt długa szyja Sandra Botticellego

"Apokalipsa" - reż. Michał Borczuch - Nowy Teatr w Warszawie

Myślę, że spektakl Michała Borczucha mógłby służyć za idealny bryk dla młodych reżyserów. To bite 120 minut chwytów i uników, jakie można zastosować, gdy nie ma się pomysłu, jak wypełnić 2 godziny przedstawienia.

Oczywiście, od „Zaratustry" Krystiana Lupy – na scenie musi być kamera. I pokorny i mało samodzielny uczeń Lupy kamerę na swoją scenę wprowadza (co akurat w tym spektaklu może jeszcze mieć jakieś uzasadnienie, bo przecież jednym z bohaterów jest reżyser filmowy. Pojawiają się również mikrofon i aparat fotograficzny, by dowartościować odpowiednimi atrybutami postaci Oriany Fallaci i Kevina Cartera – chwała Chrystusowi Olimpijskiemu – aktorzy nie śpiewają). Krakowski Mistrz miał też w swoim życiu okres robienia spektakli-biografii. Uchowaj nas... by reżyserowi „Apokalipsy" nie przyszło teraz do głowy brać się za jakiegoś Bernharda. Miejmy nadzieję, że każda intelektualna niesamodzielność ma jednak jakieś granice.

Bardzo ambitnie reżyser postanowił rzucić się na temat kryzysu europejskiej kultury. Czekają nas zatem niezbyt zajmujące dywagacje Pasoliniego o bolączkach powszechnej edukacji i Fallaci o nieświeżym oddechu Fidela Castro. Jedynie Kevin Carter, fotoreporter dokumentujący klęskę głodu w Sudanie, potrafi wyartykułować prawdziwą bezradność człowieka, którego przerasta współczesność. To pęknięcie w spektaklu jest jednak wyłączną zasługą Jacka Poniedziałka. Michał Borczuch wyprowadzając na swoją scenę ikony nieco wyższej popkultury ograniczył się jedynie do przedstawienia nieciekawych karykatur pierwowzorów. Kiedy sięgnął po kolejny wytrych teatralny, jakim jest nagość na scenie – przyszło mi do głowy, że niedługo oburzenie publiczności będzie wzbudzać nie nagość, a fakt, że aktor wychodzi ubrany na scenę. Fajnie by było, żeby wszystkie stosowane zabiegi miały jednak jakąś funkcję (choć, dzięki podobieństwu rysów jednego z aktorów, dowiedziałam się, jak wyglądał nagi Włodzimierz Wysocki – nie mogę powiedzieć, by przed rozpoczęciem spektaklu jakoś wybitnie mnie to interesowało). Ale to pewnie kolejne niewolnicze zerżnięcie (sic!) z jakiegoś innego spektaklu, którego ważkości nie wychwyciłam. Nagości w naszym teatrze ostatnio taki dostatek, że można się pogubić. To element, który nic nie wniósł i gdyby go nie było – nikt by nie zauważył. Oczywiście, można dosztukować do tego ideologię, napisać całą dysertację, będzie to jednak siłowe forsowanie zasadności zastosowanego zabiegu. Może reżyser miał nadzieję, że i na jego spektakl ktoś przyjdzie pogwizdać albo pomanifestować? Niektórym wystarcza sława obrazoburcy pośród beretów z osiedlowej parafii. A gdyby te starania nie przyniosły zamierzonego skutku, reżyser na w razie czego odniósł się do aktualnego tematu emigrantów. Ergo, jeżeli nie wciśnie się do szufladki skandalistów, to może chociaż przyjmą go do grona wrażliwych na krzywdę innych społeczników. Gdyby polska publiczność wzniecała zamieszki po każdym kiepskim przedstawieniu reżyser mógłby być spokojny. (Choć może właśnie zachowanie publiczności po festiwalowym pokazie jest klarownym wystawieniem oceny końcowej? Wszyscy dość pośpiesznie opuszczali budynek udając, że nie słyszą wolontariuszy ofiarnie nawołujących do pozostania na spotkaniu z twórcami. Chyba wszystkim już wystarczyło.)

Żal dobrych aktorów. Pier Paolo Pasolinii (Krzysztof Zarzecki) to postać przerysowana z niesmacznego dowcipu, jakie o gejach opowiadają przypakowane dresy na siłowni. Oriana Fallaci (Halina Rasiakówna) nie jest ostra w swojej dosadnej wulgarności, tylko jest prymitywna. Jasnymi stronami tego przedstawienia są role Jacka Poniedziałka oraz Bartosza Gelnera, w sytuacji niemożliwej sceny prawdziwej empatii wobec cierpiącego człowieka. Ich obecność dowodzi jedynie, że nawet mocne, ciekawe osobowości nie zaistnieją na scenie, jeżeli całość nie jest posklejana mocną, szczelnie przemyślaną wizją całości.

W spektaklu, pod sam koniec (a zatem warto nie wychodzić), pojawiło się natomiast scenograficzne cudeńko. Do tej pory wjeżdżano na scenę konno albo na skuterze – ale to wszystko jest dobre dla zachowawczych teatrów prowincjonalnych. Widzieli kiedyś Państwo, by na scenę repertuarowego teatru wjechał ambulans – a ściśle mówiąc – sam jego tył? (Jakieś 40 cm. ściętego tyłu samochodu marki Opel.) Z wszystkimi specjalistycznymi naklejkami etc. Czad.) Mogę sobie tylko wyobrażać, jaką radochę musiały mieć chłopaki, gdy po raz pierwszy dostali na próbie takie cacko do zabawy. Gdyby nagrody teatralne przyznawano scenicznym artefaktom, mielibyśmy faworyta zasługującego na wszystko, co jest do zdobycia.

Olga Śmiechowicz
Dziennik Teatralny Łódź
12 kwietnia 2016
Portrety
Michał Borczuch

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia