"Zdejmij spodnie!"

"Miasto snu" - reż. Krystian Lupa - TR Warszawa

"Miasto snu" - powrót Krystiana Lupy do spektaklu i lektury sprzed niemal 30 lat - to, wbrew oczekiwaniom, nie tyle eksperyment, ile rekolekcje, w których reżyser raz jeszcze podejmuje najważniejsze tematy i poetyki.

Inscenizacja powstawała długo i - jak to u Lupy, który zwykle nie zaczyna pracy z gotową receptą - u jej podstaw tkwił palimpsest rozmaitych pomysłów. Tak czytam zapowiedź spektaklu, zgodnie z którą kubinowskie "Miasto Snu" miałoby spełniać rolę "papierka lakmusowego do zbadania współczesności: schorzeń wspólnotowego myślenia, eklektyzmu nowego świata, krytycznego potencjału utopii". W moim odczuciu ten krytyczny wymiar jest obecny w spektaklu nawet nie podskórnie, ale raczej intencjonalnie i marginesowo (zasygnalizowany np. za pomocą wideo ze współczesnej Warszawy). Spektakl zaś jest przede wszystkim deklaracją antropologiczną.

Mieszkańcy "Miasta Snu", rozbitkowie z ludzkiej kondycji wyrzuceni na margines rzeczywistości, konfrontują się z pytaniem o granice i definicje człowieczeństwa. Lupa sprowadza ich z najwyższych pięter ku prawdzie najuboższej, najskromniejszej, która leży po stronie ciała: młodego i starzejącego się, pięknego i brzydkiego - poszukującego spełnienia w dotyku. "Zdejmij spodnie" - pada na koniec i, choć Lupa nadaje swoim peregrynacjom temperaturę transgresji, w tym przynajmniej wypadku brzmi to prosto.

O transgresji wszak mowy być nie może. W spektaklu nie docieka się bowiem, kto wyznaczył granice człowieczeństwa; w jakich historycznych obszarach życia społecznego i kultury ukuto definicje; czy są to definicje żywe? Lupa od lat mówi z pogardą o człowieku XIX-wiecznym w nas; jest to jednak retoryczna figura o bardzo enigmatycznych konturach. A może odkrywana w spektaklu prawda nie jest w ogóle kontrowersyjna, ba - jest potoczna?

W tym sensie trudno mówić tutaj o krytycznym badaniu granic człowieka i wspólnoty. Bliżej tego Lupa był w "Factory 2" gdzie teatralny sprawdzian wywiedziony był z rzeczywistości i konfrontował się z rzeczywistością. Tam kultura miała konkretne rysy. W "Mieście snu" poruszamy się w sferze spekulacji, często interesujących, jednak nigdy nie niebezpiecznych.

Można na rzecz spojrzeć inaczej: granice i definicje człowieczeństwa, które bada Lupa, są wewnętrznymi granicami jego teatru. Do takiego spojrzenia prowokuje okoliczność powrotu do tematu sprzed ćwierć wieku. "Miasto snu" ze Starego Teatru (1985) znam jedynie z przekazu i legendy; wiadomo, że horyzont teatru Lupy wyznaczał wtedy Jung. Naprowadza na to w nowym spektaklu sam reżyser, gdy bohaterowie dyskutują na temat kolejnych pięter procesu przemiany - w scenie o charakterze dość jednoznacznie ironicznym. W finale na trzech ścianach wyświetlane są trzy projekcje: mężczyzna zagląda kobiecie między nogi; mężczyzna leży na kobiecie; mężczyzna i kobieta leżą obok siebie. Dziś tu Lupa skłonny jest szukać kamienia filozoficznego. (Zwróćmy uwagę: tylko w ostatnim obrazie tego tryptyku mężczyzna nie dominuje nad bierną kobietą; pewnie odpoczywa, wyczerpany odkryciami. Nowoczesny projekt człowieka ma u Lupy, jak widać, swoje bardzo tradycyjne umocowania.)

W opisie brzmi to mocniej niż w obrazie. Teatralny język Lupy ustawiony jest w spektaklu na rejestr, w którym nie chodzi o (samo)oskarżenie, o (auto)parodię, ale raczej o celebrowanie i rozpamiętywanie. O celebrowanie tego, co w człowieku cielesne, seksualne, tymczasowe i pozbawione roszczeń - i rozpamiętywanie tego, co wciąż na taki obraz człowieka, na taką kondycję nie chce przystać. Lupa tej doczesnej, cielesnej kondycji człowieka nie przyjmuje jako czegoś zwyczajnego (może w ogóle jej nie przyjmuje?), ale celebruje jako rzecz wspaniale ułomną, językiem skłonnym do czułości i patosu. Właśnie tutaj, w tym wewnętrznym sporze reżysera ze sobą szukałbym żywego tętna spektaklu.

W przedstawieniu jest kilka znakomitych scen, komunikatywnych, gęstych, o świetnie odmierzonej dramaturgii. Najlepsze są te w wykonaniu Magdaleny Kuty czy Marii Maj, gdzie mamy do czynienia z precyzyjnym obrysowaniem psychologicznych portretów postaci. Świetne aktorki i niedościgniona szkoła Lupy. Mniej przekonywały mnie etiudy rozgrywane w umieszczonym na środku sceny graniastosłupie: przypominały mi sceny z ubiegłorocznej "Poczekalni", momentami miałem wrażenie - przypuszczam, że niezamierzonej - parodii. Ten język Lupy, rozbijający sceniczną rutynę za pomocą bełkotu, paroksyzmu i teatralnej grafomanii, wydaje mi się już skonwencjonalizowany, ograniczający, pozbawiony nośności. "Miasto snu", lepsze od "Poczekalni" pod niemal każdym względem, ma z tamtym spektaklem jedną rzecz podobną: autorski scenariusz. Trudno oprzeć się wrażeniu, że powieść Kubina posłużyła tu raczej jako pretekst, naczynie do wypełnienia, nie zaś żywa, stymulująca, stanowiąca wyzwanie literatura.

W polskim teatrze Krystian Lupa nie raz przesuwał granice scenicznego eksperymentu - niepoważne i niepotrzebne wydaje się oczekiwanie, by z każdym spektaklem przesuwał je jeszcze dalej. Oglądając "Miasto snu", nie mogłem jednak opędzić się od myśli, że także najdalej przesunięte granice mogą krępować.

Marcin Kościelniak
Tygodnik Powszechny
8 grudnia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia