Ze stacji Solaris wieje chłodem

"Solaris" - reż: J.Tumidajski - Teatr Śląski w Katowicach

Jarosław Tumidajski w trakcie konferencji prasowej zapowiadał, że jego spektakl będzie "rodzajem przypowieści o ludzkiej naturze, o granicy szczęścia, o potrzebie miłości" i pytaniem o "radość życia". Ostatecznie powstał bryk z Lema, który nie usatysfakcjonuje znających powieść, a tych, którzy "Solaris" jeszcze nie czytali, może do książki jedynie zrazić. Przedstawienie jest chłodne i tylko znakomita gra aktorska ratuje nieudaną adaptację

Stanisław Lem wiele razy mówił, co sądzi o pomysłach adaptacji „Solaris”. W „Rozmowach lampowych” Pawła Dunina – Wąsowicza nie zostawił suchej nitki na Stevenie Soderberghu: „Nie przypuszczałem, że ten bałwan, przepraszam, reżyser, wykroi z tego jakąś miłość, to mnie dość irytowało. Miłość w kosmosie nie zajmuje mnie zupełnie w najmniejszej mierze. To było tylko tło, na miłość boską”. Podkreślał, że gdyby książka dotyczyła problemów erotycznych ludzi w przestrzeni pozaziemskiej, nosiłaby tytuł „Miłość w próżni kosmicznej”, a nie „Solaris”. Dla mnie jednak powieść Lema to nie historia o spotkaniu z Innym, lecz rzecz o miłości.

W ciągu ostatniego roku „Solaris” przeczytałem trzykrotnie. Dobrze się stało, ponieważ spektakl Jarosława Tumidajskiego adresowany jest do tych, którzy powieść tę znają niemal na wylot. Prawo adaptacji sprawia, że w ciągu 70 minut wybrane sceny następują po sobie w ekspresowym tempie. Mówi się o „gościach”, Oceanie, chłodni, pianach, skafandrze Fechnera i badaniu encefalografem, ale dla kogoś, kto nie zna powieści, te pojęcia nie złożą się w żadną całość. Za to znajomość „Solaris” sprawia, że widać, jakich ogniw w tym łańcuchu brakuje. Poza tym niektóre sceny są niezrozumiałe. Dlaczego Kelvin po każdym kontakcie z Harey dostaje ataku kaszlu? Czemu niektóre kwestie powtarzane są dwa razy? Jak tłumaczyć wykrzyczane przez dziewczynę „Nie wiem!!!” w trakcie pierwszej rozmowy z Krisem? Tak gwałtowna reakcja nie znajduje logicznego uzasadnienia w dialogu. Podobnie jest z rozmową między Kelvinem i Snautem (w powieści będącej reakcją na pojawienie się Murzynki), która ma miejsce jeszcze przed pierwszym spotkaniem z Harey.

Obdarzona niebanalną urodą Karina Grabowska świetnie operuje mimiką, posiada również bardzo dobrą dykcję i mocny, przyjemny głos. Jednak jej postać staje się naprawdę interesująca wtedy, gdy aktorka przestaje krzyczeć, a zaczyna mówić – wtedy kwestie Harey brzmią najwyczajniej w świecie przejmująco. Zresztą, nawet, gdy nic nie mówi, osiąga zamierzony efekt – wystarczy czułe spojrzenie, czarujący uśmiech czy łza w kąciku oka. Trudno jednak pokazać w kilku scenach, w jaki sposób bohaterka zyskuje świadomość tego, kim naprawdę jest. Nie zmienia to faktu, że młodej aktorce należą się brawa za odwagę w wymagającej fizycznego obnażenia się scenie zrywania sukienki, zapamiętuje się ją również w pomysłowej sekwencji rozmowy Krisa ze zmarłym Gibarianem. Grzegorz Przybył jest idealnym odtwórcą roli Snauta. Aktor od pierwszych minut spektaklu potwierdza, że bohater nie bez powodu nosi przezwisko Szczur. Cybernetyk jest brudny, spocony, a jego prymitywne maniery bardzo dobitnie pokazują, że więcej wspólnego ma ze zwierzęciem niż z człowiekiem. Jest ironiczny, drażni się z Kelvinem i gustuje w wiselczym humorze - w trakcie opowieści o samobójstwie Gibariana zajada coś z puszki i proponuje gestem zszokowanemu Krisowi, by się poczęstował. Aktor już od pierwszych minut akcentuje nieprzewidywalność Snauta – sceny, w których cybernetyk znienacka łapie psychologa za rękę, by sprawdzić, czy Kelvin naprawdę istnieje albo próbuje udusić Harey, naprawdę robią wrażenie. Jednocześnie Szczur jest personifikacją racjonalnej części umysłu Krisa – m.in. tłumaczy mu, czym są „psychiczne otorbienia”, jak funkcjonuje Ocean i pyta Kelvina, co zrobiłby, gdyby fantom zamiast zewnętrzności Harey przybrał postać maszkary. Andrzej Warcaba w dwóch wejściach znajduje czas, by bawić się rolą Sartoriusa, a parodiowanie naukowego języka wyraźnie sprawia mu radość. Szkoda, że z napisanych trudnym językiem zeznań Bertona w spektaklu zostało tak niewiele i Tadeusz Bradecki - posiadający w swoim dorobku role w spektaklach Jarockiego, Wajdy, Zanussiego, Grzegorzewskiego, Hübnera, Pampiglione i Zygadły – właściwie nie miał szans, by zaprezentować pełnię swoich umiejętności aktorskich. Jakub Kamieński, którego pamiętam z telewizyjnych „Glanów na glanc”, jest wiarygodny jedynie wówczas, gdy jego bohater daje się ponieść emocjom – podniesionym głosem mówi Sartoriusowi, że podejrzewa go o zabójstwo Gibariana, z całej siły odpycha Snauta lub w ostatniej chwili powstrzymuje się, by nie zacisnąć dłoni na gardle Harey. W powieści Lema Kris zachwyca się „konchami usznymi” i „chrapkami” ukochanej, a w spektaklu po prostu brutalnie popycha dziewczynę w kąt i idąc w jej kierunku, zrzuca koszulę, rozpina spodnie, a ciąg dalszy ukryty zostaje przed wzrokiem widzów. Aktor nie przekonuje mnie jednak zupełnie w scenach, w których Kelvin mówi o uczuciach lub rozmawia z Harey.

Jarosław Tumidajski zaaplikował publiczności 70-minutową pigułę, bryk z Lema. Nie ma mowy, żeby wzruszyć się wątkiem miłosnym, bo trudno zaprezentować w pełni relację Harey-Kelvin na podstawie jedynie kilku dialogów. Z powieściowych rozmów kochanków, prowadzonych prostym językiem i dotyczących najbardziej elementarnych kwestii, w spektaklu zostały jedynie strzępy. Ze smutkiem patrzyłem na bardzo dobrych aktorów, którzy na pewno stworzyliby pełniejsze kreacje, gdyby przedstawienie trwało dłużej. Tymczasem - nie tylko za sprawą prosektoryjnego światła, ekranów i kamery – ze stacji Solaris wieje chłodem.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
27 września 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...