Żeby Petrucchio przestał być chamem

rozmowa z Grzegorzem Przybyłem

Rozmowa z Grzegorzem Przybyłem, odtwórcą roli Petrucchia w "Poskromieniu złośnicy" Williama Szekspira w reżyserii Tadeusza Bradeckiego.

Agata Hajda: Jak zapatruje się Pan na pomysł uwspółcześniania sztuk Szekspira?

Grzegorz Przybył:
Powodzenie takiego przedsięwzięcia zależy od pomysłu. Jeśli daną koncepcję jestem w stanie zaaprobować jako widz i jako aktor, jej realizacja jest zasadna; czasem dochodzi do prób uwspółcześniania sztuk niejako na siłę i takie założenia nie trafiają mi do przekonania. Jeśli chodzi o „Poskromienie złośnicy” – trudno mówić wprost o uwspółcześnianiu, rzecz dzieje się w latach 60. ubiegłego wieku, co zaproponował aktorom pan reżyser, a my zaaprobowaliśmy ten pomysł. Co ważne – miejsce akcji się nie zmienia: wszystko, jak u Szekspira, dzieje się we Włoszech. Szczególnie ważne było dla nas ukazanie zasadności tytułowego „poskramiania”, mając na uwadze fakt, że w ówczesnych czasach wydanie córki za mąż było sprawą honorową i obwarowaną określonymi zasadami postępowania.

A.H.: W których realizacjach sztuk Szekspirowskich brał Pan udział i czy była wśród nich taka, określana przez Pana jako szczególne wyzwanie?

G.P.:
Brałem udział w trzech realizacjach „Romea i Julii”, z których pierwsza była eksperymentem szkolnym zwieńczonym uzyskaniem dyplomu. Świętej pamięci Jan Machulski, który był wówczas dziekanem łódzkiej szkoły wymyślił, że zagramy w zawodowym teatrze i... wystąpiliśmy w Elblągu. Ponadto grałem jeszcze w „Hamlecie”, „Makbecie” i w „Wieczorze Trzech Króli”. Myślę, że za największe wyzwanie aktorskie mogę uznać „Hamleta”. Mówi się, że w mniemaniu wielu aktorów jest to rola szczególna. Dla mnie niebagatelne było przede wszystkim to, że zagrałem ją w swoim czwartym sezonie na scenie, zatem dosyć wcześnie. Wspominam to jako bardzo pozytywne doświadczenie.

A.H.: Jak układała się Pańska współpraca z panem Tadeuszem Bradeckim podczas prób do „Poskromienia złośnicy”?

G.P.:
Bardzo dobrze. Pierwszy raz z nim pracowałem, ale wcześniej oglądałem jego produkcje. Mieliśmy świetny kontakt. W kwestii reżyserskich uwag są różne sposoby współpracy na linii aktor-reżyser i odwrotnie. W tym przypadku chwytaliśmy swoje myśli niemal w lot. Równie udana była dla mnie współpraca z moją partnerką sceniczną – Moniką Radziwon, sceniczną Kasią. 

A.H.: Może Pan zatem opowiedzieć, jak kształtowało się to porozumienie?

G.P.:
Z Moniką współpracowałem po raz pierwszy, choć oczywiście znałem już jej role. To osoba nietuzinkowa: impulsywna, nawet wybuchowa, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jej bogata wyobraźnia i – co za tym idzie – liczne sugestie względem realizacji tej sztuki mogłyby zaowocować stworzeniem kolejnej sztuki. Wcześniej słyszałem, że współpraca z Moniką bywa trudna, ze swej strony powiem, że taki partner jak ona, to skarb. Uważam, że należy trzymać się swojego zdania, bo otwiera to pole do dyskusji.

A.H.: Czy coś w konstruowaniu roli Petrucchia okazało się być dla Pana problematyczne?


G.P.: Odpowiadając na to pytanie, chcę nawiązać do sztuki „Mayday 2”, której premiera odbyła się kilka lat temu. Do tego czasu nie miałem w swoim dorobku scenicznym fars, choć powagę moich ówczesnych ról trochę przełamał Merkucjo z „Romea i Julii”. Wspominany „Mayday 2” był dla mnie inspiracją przy „Poskromieniu złośnicy”: nie chcieliśmy stworzyć farsy, ale chętnie zwróciliśmy się w stronę tradycji z komedii dell’arte. Mówię w tej chwili o różnych gatunkach, ale zachodzą między nimi pewne wspólne elementy, z których można czerpać inspiracje. Dużym wyzwaniem była próba przekształcenia wymowy sztuki. W naszym wykonaniu miała ona nie tylko bawić, ale i czegoś nauczyć. Chciałem, żeby mój bohater Petrucchio przestał być chamem, który poniewiera kobietę. Wręcz przeciwnie: wolałem, żeby znalazł w niej równą sobie partnerkę. Z oceny publiczności wynika, że to mi się udało. Należy pamiętać, iż konstrukcja „Poskromienia złośnicy” jako sztuki prowokuje do pewnych zachowań przy odtwarzaniu postaci, tymczasem my pragnęliśmy tego wzmiankowanego już przeze mnie chamstwa uniknąć. Spotkanie naszej dwójki chcieliśmy przedstawić jako konfrontację sił sympatycznych wariatów o różnych doświadczeniach życiowych, ale tożsamej niezgodzie na banał dnia codziennego. On spotykał zawsze kobiety normalne, nie chcę przez to powiedzieć, że nudne, jednak nie stanowiące wyzwania. I nagle dziewczyna, którą zainteresował się początkowo z powodów materialnych, okazuje się być inspiracją. Wtedy rozpoczyna się walka, ale co ważne pełna inteligentnej gry i zaskakujących zwrotów. Ostatecznie wzajemna fascynacja przekształca się w miłość – o to w końcu chodziło w tej sztuce.

A.H.: Dziękuję bardzo za rozmowę. 

Agata Hajda
Dziennik Teatralny Katowice
20 czerwca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia