Zgasić światła

"Do Damaszku" - reż. Jan Klata - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Seks, śmierć, rock'n'roll i recytatywy na cześć reklamówki - czyli spektakl rozmyty w formie, a rzeczywistość pozostawiona bez sensownego komentarza.

W foyer Narodowego Teatru Starego w Krakowie widz przywitany zostaje rockową muzyką. Wraz z głosami rozmawiających gości z każdą chwilą wzmaga się wrażenie pobytu na koncercie. Po wejściu do sali teatralnej słychać elektroniczny szum, później również zniekształcony głos (męski?), który swoją zrozumiałością oddala się bądź przybliża, dźwiękowo drażniąc i wabiąc, przykuwając uwagę osoby próbującej zrozumieć wypowiadany z głośników tekst. Nie ma pewności, niemniej można odnieść wrażenie, że jest to fraza: „I don't belong here" znana z utworu zespołu Radiohead. Poprzez prawdopodobnie zaplanowaną grę z percepcją, reżyser „Do Damaszku", Jan Klata może sugerować, że skojarzenia są wynikiem własnych oczekiwań widzów i wyobrażeń, prób poszukiwania treści. Ten trop przeczucia i niedopowiedzenia prowadzić będzie widza przez całość spektaklu. W tym samym czasie, w którym osoby zgromadzone wsłuchują się w niewyraźny szum, na scenie można dostrzec jasno oświetloną konstrukcję przypominającą kaplicę z czaszek, bądź mur z piaskowca. W metalowej sieci potężnych sześcianów podpartych na masywnym stelażu znajdują się czaszki wykonane prawdopodobnie z plastiku i gipsu. Scenografia zbudowana poprzez odarcie śmierci z tajemnicy, która jak fabryczny produkt, sprowadzona jest do ludzkiego szkieletu - towarzyszyć będzie stale aż do momentu wyjścia. Czaszek podobno jest sześć tysięcy.

Performer (w głównej roli Marcin Czarnik), którego poznajemy już w pierwszej scenie, wykreowany został zgodnie z wizerunkiem współczesnego muzyka rockowego, przedstawionego za pomocą minimalnej ilości charakterystycznych znaków świadczących o jego profesji: przydługie włosy zaczesane do tyłu, często stosowana sceniczna choreografia (również w prozaicznych sytuacjach), postawiony kołnierz koszuli, jak u króla rock'n'rolla. Wywołuje jakieś bardzo ogólne wrażenie o tym, jak „elegancki" rockman może wyglądać. Jednocześnie nie wyróżnia się niczym poza plastrami przyklejonymi na każdym palcu, w przejaskrawionym obrazie zawziętego gitarzysty. Podczas wypowiadanych bez przekonania kwestii wykonuje szereg gestów, ruchów choreograficznych (za które odpowiada Maćko Prusak), które po części upodabniają go do Michaela Jacksona lub Elvisa Presleya, choć nie jest żadnym z nich. Silniejsze skojarzenie jednak przywołuje obraz głównego bohatera z „Dzikości serca" Davida Lyncha (Nicolas Cage w roli Sailora Ripley'a). Szaleńczy taniec pojawiający się w dalszej części spektaklu wygląda jak wyrwany z jednej ze scen filmu. Jednakże to, co sprawdziło się na ekranie, niekoniecznie musi się skończyć sukcesem na teatralnej scenie. Niemniej Performer jest idolem. Ma swoje „groupies", które w postaci chóru wyśpiewują recytatywy na cześć nic nie znaczących dla nikogo (poza nimi) przedmiotów: reklamówki, czy iPada. Zaprezentowane widzowi spotkanie z Panią, której - jeszcze zgodnie z intencją Strindberga – główny bohater nada imię „Ewa" (Justyna Wasilewska), wypada blado, choć jako początek spektaklu rodzi jeszcze nadzieję na późniejsze rozwinięcie konkretnego i konsekwentnego sensu przedstawienia. Konwulsyjny taniec, jak kopulacja w ubraniach, pojawia się wielokrotnie, nie dynamizuje jednak akcji i po którymś razie staje się męczący. Niemniej to relacja śmierci i samotności (głównej obawy Performera), zdaniem twórców, ustala w tym przedstawieniu podstawowy ton. Bohater nie wie, dokąd zmierza, ma też problem z określeniem miejsc, w których się znajduje. Pokutuje za grzechy młodości, zdradę przyjaciela, porzucenie rodziny; skazany na wieczną klątwę. Przedstawiony świat jest bezwartościowy, a on sam odczuwa pustkę, mimo że posiada wszystkie wymarzone dobra materialne. Rozwiązania inscenizacyjne sugerują przeplatanie się jawy z wizją Muzyka. Jak w malignie zmęczonego i otępionego umysłu pacjenta szpitala psychiatrycznego, którego gościem wreszcie się staje. Na drodze idola pojawiają się wciąż te same twarze, przywołując demony przeszłości. W kilku momentach spektakl próbuje bawić, lecz ledwie prowokuje skrzywiony uśmiech i pytanie o potrzebę stosowania poszczególnych środków. Szczególnie drażniący jest efekt gwałtownego wygaszania świateł. Raz za razem. Swoją częstotliwością odbierał możliwość osiągnięcia jakiegokolwiek efektu zaskoczenia, puenty, czy momentu refleksji. Skończyło się na efekciarstwie.

Wrażenie przebywania na koncercie stale się utrzymuje. Na nagłośnienie nie można narzekać. Ani na gust muzyczny twórców, jeśli ktoś lubi rocka. A jednak oczekiwania tych widzów, którzy stawiają akcenty w innym miejscu, kończą się rozczarowaniem. Odwołanie się do popkultury może stanowić dla twórców klucz interpretacyjny do literatury powstałej przed dwudziestym wiekiem. Jest często stosowanym współcześnie sposobem komentowania zastanego świata i paradoksalnie stanowi próbę radzenia sobie z nim. Nawet poprzez ośmieszenie (scena, w której matka Ewy wpełza do pokoju córki wzorem Samary z kultowej sceny horroru „The Ring"). Zamiast jednak służyć widzowi, chyba go trochę oszukuje. Spektakl rozpada się na poziomie tekstu: Strindberg przepisany jest przez Sebastiana Majewskiego. Zdaniem dramaturga jest to forma, która pozwala na wyobrażenie sobie, o czym i w jaki sposób Strindberg mówiłby dzisiaj. Pomysł odważny, lecz wykonanie rozczarowuje. Zastosowana gama farsowych środków aktorskich również nie produkuje czytelnych sensów (myślę, że nie wykorzystano potencjału aktorów). To jak przełożenie bełkotu na ruch. Można podejrzewać, że w świecie zanikającej umiejętności realnego komunikowania się, drgawki i fragmentaryczne wypowiedzi będą diagnozą. A jednak w kontekście całości spektaklu istnieje obawa, że to nadinterpretacja. Przykrość wzbudza widok Krzysztofa Globisza. Jego postać żebraka mówiącego po łacinie jest chaotyczna, gderliwa i nieprzekonująca. Jako dziadek Ewy jest konturem, jakby szkicem pozbawionym pomysłu. Twórcy ani nie prowadzą widza konkretnym tropem, ani nie opowiadają mu historii. Nie ma tu żadnej prawdy o świecie, czy konstruktywnego pytania. Nikt tu nie jest prowokowany do myślenia, ani prawdopodobnie nie czuje się częścią jakiejś refleksyjnej wspólnoty. Rzeczywistość pozostawiono bez sensownego komentarza. Znudzony widz odczuwa głód, po niepotrzebnie trwającym ponad dwie godziny spektaklu.

Kreacja Adama Nawojczyka, w roli Cezara, jako jedyna w spektaklu Klaty, wypadła przekonująco. A to wszystko dzięki niewymuszonej, zachowanej w minimalnych gestach formie gry. Jego taniec przy szklanej trumnie przywołuje skojarzenie z choreografią Chochoła w opolskim „Weselu" Kleczewskiej. I jest to zdecydowanie pozytywne skojarzenie. Zwraca również uwagę swoisty urok łagodnego szaleńca, który miewa mroczne chwile, choć sam pomysł na postać nie wydaje się szczególnie nowatorski. Poza tym, w kontekście całości struktury scenicznego świata, nie pozostaje nic więcej do powiedzenia o tej kreacji.

Zdaję sobie sprawę z tego, że znajdą się wśród publiczności osoby, dla których „Do Damaszku" jest dobrym spektaklem, i nie będą to tylko twórcy. Moim zdaniem jednak przedstawienie rozmyło się w formie. Mam wrażenie, że zabrakło twórcom dystansu do własnej pracy. Nie rozumiem również podpisywania spektaklu nazwiskiem szwedzkiego pisarza, skoro tekst został napisany na nowo przez Sebastiana Majewskiego. Podstawowym pytaniem, jakie można zadać po tym widowisku, jest pytanie o cel jego powstania i cel zastosowanych zabiegów. Nie wydaje się, by tekst Strindberga wymagał całkowitej zmiany (czyli usunięcia całego Strindberga). Sam pomysł zrealizowania „Do Damaszku" jako spektaklu otwierającego sezon Konrada Swinarskiego był co najmniej odważny. Wiąże się z tym gorzka historia. Swinarskiemu bowiem nie udało się zrealizować dramatu Strindberga, w wieku 38 lat zginął w katastrofie lotniczej nad Damaszkiem. To doświadczenie w oczywisty sposób rzuca cień na obecne przedstawienie. Co gorsza, tekst posłużył Klacie i Majewskiemu zaledwie do snucia nudnej opowieści o tym, że świat jest przygnębiający. Czy widz może z takiej refleksji, o charakterze truizmu, wynieść coś dla siebie? I w obliczu rozczarowującej formy spektaklu najbardziej zapada w pamięć widok Krzysztofa Zarzeckiego, który przy każdym wyjściu do braw wpatrywał się w pozostałych aktorów, ledwie kiwając głową, nawet nie spojrzawszy na widownię.

 

Martyna Friedla
Dziennik Teatralny Opole
31 maja 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...