Zimowa opowieść

"Mewa" - reż: Paweł Miśkiewicz - Teatr Stary w Krakowie

"Mewa" pod skrzydłami Pawła Miśkiewicza kołuje nad teatrem. Nad tym, co z niego zostało, nad tym, co z niego będzie. Wydestylowane z dramatu Czechowa konflikty, napięcia, słowa zdają się tylko podkreślać odwieczny antagonizm pomiędzy nowym a starym

Scena przyprószona jest cienką warstwą śniegu. Okala ją przezroczysta, mieniąca się zasłona, kurtyna to chyba za duże słowo. Naprzeciwlegle ustawienie krzeseł w rzędach po bokach sceny od razu sugeruje sytuację, w której jedna strona występuje przeciwko drugiej. Po prawej zasiadają kobiety, po lewej mężczyźni. Im bliżej widowni, tym bardziej pewni siebie. Tło stanowią jasne, gołe pnie drzew, których listowia nie mieszczą się w kadrze sceny. Wszystko ma aurę jakiegoś zimowego snu. Przestrzeń pomiędzy stanowi teatr w teatrze, motyw ostatnimi czasy namiętnie wykorzystywany. Syn znanej aktorki daje domowe przedstawienie. Ona sama, siedząca najbliżej widowni i utrzymująca z nią nieustanny kontakt wzrokowy, właściwie narzuca widzowi jego ogląd. Kiwa głową z politowaniem, uśmiecha się dobrotliwie, wreszcie ironicznie komentuje, jakby chciała usprawiedliwić i obrócić w żart głupstwa swojego jedynaka. Na scenie jednak dzieje się coś poważniejszego. Syn wychodzi z siebie, kiedy matka zaczyna go „upupiać” i lekceważyć jego sztukę. Zabija mewę i jej zwiędłe ciało rzuca na środek sceny jak wyzwanie. Rozbiera się i zaczyna wokół niej krążyć w jakimś szalonym szamańskim tańcu. W końcu wyciska na siebie krew zabitego ptaka. Nikt nie traktuje go poważnie. Ryt przejścia zatrzymał się w przejściu. 

Reżyser zrezygnował z postaci drugoplanowych, skondensował akcję, pozmieniał nadawców niektórych wypowiedzi. Wyciągane z Czechowa pojedyncze zdania obracane są w ustach aktorów wielokrotnie, często tracą swój podstawowy sens, zaczynają być obce. Dodatkowo, bardzo silne aktorskie osobowości wielokrotnie sprawiały wrażenie jakby mówiły własnym głosem, co uprawdopodabniało sceniczne konflikty. Iwona Bielska jako Arkadina z ironicznym dystansem traktuje swój wiek, wygląd, pozycję. Dzięki temu jej postać nabiera lekkości, płynie. Wiktor Loga-Skarczewski jako jej syn, Trieplew, przedstawiciel młodszego aktorskiego pokolenia, jakby ciągle walczył o jej uwagę, szukał potwierdzenia własnej wartości, jej opieki, abstrahując, oczywiście, od bardzo pewnego, dojmującego bycia na scenie w ogóle. Relacja ta przypomina trochę parę Klitajmestra-Orestes z "Orestei" Jana Klaty. W tamtym spektaklu Anna Dymna, matka, także drapała po plecach scenicznego syna, Piotra Głowackiego, w geście bardzo intymnym, odkrywającym niedorosłość bohatera wobec zadania, które się przed nim rysuje. Paralelność tych scen przywodzi na myśl prawie freudowską interpretację, którą ograniczę jednak jedynie do stwierdzenia, że pomimo całego buntu młodości, jej chęci odcięcia się od korzeni, instynktownie ona ciągle do nich wraca, szuka oparcia, może odskoczni, zamyka oczy i pozwala się głaskać po plecach.  

I może to może właśnie tutaj leży mewa pogrzebana.

Magdalena Talar
Dziennik Teatralny Kraków
14 czerwca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia