Ziwonienie

"Iwona, księżniczka Burgunda" - reż. Agata Duda-Gracz - Teatr im. S. Jaracza w Łodzi

Choć sam Gombrowicz, jak twierdził, nader rzadko w teatrze bywał i za człowieka teatru bynajmniej się nie uważał, zaliczany jest do najwybitniejszych i najlepiej w świecie znanych polskich dramaturgów. Po dwóch latach Agata Duda-Gracz wraca do Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, by na jego deskach zmierzyć się z pierwszym z trzech dramatów mistrza - „Iwoną, księżniczką Burgunda".

Agata Duda-Gracz zdążyła nas przyzwyczaić do wielkiego rozmachu scenograficznego swoich przedstawień (m.in. nagrodzone za scenografię: „Abelard i Heloiza", „Otello – wariacje na temat" czy "Ojciec"). „Iwona..." jest pierwszym spektaklem reżyserki, w którym scenografii właściwie brak. Aktorzy nie mogą się schować za meblami czy rozbudowanymi efektami, bo ich zwyczajnie nie ma. Tym razem reżyserka skoncentrowała się przede wszystkim na pracy z aktorami i to z ich interakcji wynikają sensy spektaklu. Nie zrezygnowała jednak z wyrazistości kostiumów, atakujących wzrok feerią kolorów. Wszyscy - poza Iwoną i księciem Filipem - prezentują się widzom w strojach krzykliwych, kolorowych, pełnych intensywności. Bardzo dobrze współgrają one z atmosferą, jaka panuje na dworze.

Przedstawienie zaczęło się niepostrzeżenie. Może dlatego, że świateł nie zgaszono, a muzyka nie zagrała. Za to na długim proscenium zbudowanym w stylu wybiegu dla modelek, na drewnianym krześle w papierowej czapce na głowie i w szarym dresie siedziała Iwona, gapiąc się przed siebie, a czasem rozglądając się dookoła, by patrzeć na widzów, tak jak spoglądać będzie na bohaterów: bez wyrazu. Co ona sobie właściwie teraz myśli? Czego chce? Dlaczego tak tu siedzi i się gapi? Czy to już Cimcirymci, czy jeszcze Iwona Dróżdż-Rybińska, która gra bohaterkę gombrowiczowskiego dramatu? Nie ma wątpliwości - Agata Duda-Gracz chciała, by publiczność poczuła się dokładnie tak, jak postaci, które za chwile będą dwoić się i troić, by wydobyć z biednej Iwony choć jedno słowo.

Ale Iwona nie mówi za wiele. Jej krew jest za leniwa, ona sama nie skacze o tyczce ani nie jeździ na nartach – tego dowiadujemy się od jej matki (Katarzyna Cynke-Filipiak), która z żalem i pretensjami wyrzuca z siebie ostre słowa. I choć Iwona wczoraj nie miała nic do powiedzenia, dziś znów nie ma nic do powiedzenia i jutro także nie będzie miała nic do powiedzenia. Matka jest przy niej przez całe przedstawieniem, ponieważ takich ludzi ze swojego życia niełatwo się pozbyć . Można tu zaobserwować jedną z kilku zmian, jakie reżyserka wprowadziła do gombrowiczowskiego dramatu - zamiana dwóch ciotek, występujących tylko w pierwszej scenie, na jedną matkę, która przyczepiła się do córki jak rzep psiego ogona i towarzyszy jej do końca spektaklu.


Kolejną innowacją odreżyserską jest hybrydyczna postać Cypriana-Cyryla-Izy stworzona przez Huberta Jarczaka, Marcina Korcza i Marcina Włodarskiego. Panowie raz po raz, w zależności od sytuacji, stają się Cyprianami, Cyrylem, Izą, Innocentym oraz dworem. Dzięki konceptowi polegającemu na identyfikacji bohaterów poprzez symbol, którym jest peruka (damy dworu), prochowiec (Innocenty) czy szal z czarnych piór (Iza) wiemy, która postać dramatu mówi. Oczywiście czujność w słuchaniu i znajomość tekstu dramatu pomagają, ale i bez tego widz może spokojnie zrozumieć, o co chodzi.

Podobnie jak u Gombrowicza Cyryl nie zmieniał się w Izę, a Cyprian w Innocentego, tak nie było w jego dramacie Elvisa, Artysty Celebrującego i choć towarzyszy mu znany z dramatu Walenty, to jego funkcja również się zmienia – staje się Artystą Aspirującym. Wprowadzenie tych postaci traktować można jako wyraz dezaprobaty wobec tzw. artystów współczesnych, których Duda-Gracz dzieli na dwa rodzaje: celebryci i kandydaci do celebrowania swoich (często wątpliwych) umiejętności artystycznych. W spektaklu Elvis i Walenty to Maja Kleszcz i Wojciech Krzak, autorzy muzyki, którzy wykonują ją na żywo. I mimo, że kostiumy dworu robią wrażenie, to bez żalu zostają przyćmione przez niezwykłą stylizację Mai Kleszcz ubranej na czarno, z której wyrastają dumne i piękne skrzydła czarnego łabędzia (w końcu jest Artystą Celebrującym). Walenty potraktowany po macoszemu i przez Gombrowicza, i przez Agatę Dudę-Gracz (przeganiany ze sceny jak natrętna mucha) też ma swoje pięć minut, bo choć jest jedynie artystą aspirującym, to walnąć w bęben potrafi jak należy. Można odnieść wrażenie, że przejmujący głos śpiewającej Mai Kleszcz jest wewnętrznym głosem poszczególnych postaci. Nawet Cimcirymci.

Na uwagę zasługują kreacje stworzone przez Ireneusza Czopa i Milenę Lisiecką – królewską parę. Wtóruje im znakomity Mariusz Jakus, szambelan, powiernik króla, wierny sługa królowej. Jedną z najlepszych scen przedstawienia jest szydercze ukoronowanie zestrachanego Ignacego, kiedy zakłada na plecy ciężki dywan i każe sobie przynieść koronę-żyrandol. Wydaje się, że prawdziwą władzę ma tylko nad nią – może ją włączyć i wyłączyć kiedy chce. Bo karasi na obiad doprosić się już nie jest w stanie.

Choć spektakl trwa ponad dwie godziny akcja toczy się wartko, każda scena jest barwna, interesująca. Poza jedną. Mam tu na myśli mizdrzenie się Izy, która w ekstatycznym tańcu przez dziesięć minut zbliża się do siedzącej na krześle królowej Małgorzaty.

Przed Iwoną Dróżdż-Rybińską postawione zostało niezwykle trudne zadanie zagrania postaci, która nic nie mówiąc wyrazić ma tak wiele. Gombrowiczowska Iwona posiada w sobie niezwykłą umiejętność wyzwalania u otaczających ją osób ich przywar, grzeszków, niedoskonałości. Ponieważ nic nie mówi, nie wiemy, co myśli, a skoro nie wiemy, możemy się domyślać najgorszego. Jej silny wpływ na otoczenie sprawia, że jest postacią tak interesującą. To ona decyduje, bo ma moc oddziaływania. Wystarczy, że klaśnie w dłonie, a światło gaśnie. Zacznie się bać jakoś tak niemrawo – wyzwoli lawinę gorączkowych domysłów. Spojrzy z czułością na księcia Filipa – podpisze na siebie wyrok śmierci. Cimcirymci jest na scenie prawie przez cały czas, a nawet, jeśli fizycznie przebywa za kulisami, to jej duch unosi się w gęstej atmosferze farsowych rozmów na dworze. Iwona Dróżdż-Rybińska boi się jak Cimcirymci, patrzy jak Cimcirymci, rusza się jak Cimcirymci, przez ponad dwie godziny JEST gombrowiczowską Cimcirymci.

„Iwona, księżniczka Burgunda" jest celnym i ostrym spojrzeniem na współczesny świat, w którym znudzona młodzież nie wie, co robić w życiu, więc zajmuje się tylko sobą – książę Filip z nudów postanawia pokochać Iwonę, nie licząc się z jej uczuciami. Z kolei Iwona może być obrazem niezrealizowanego pragnienia kochania w świecie pełnym egoizmu. W końcu trudno pokochać kogokolwiek, jeśli jesteśmy wpatrzeni tylko w siebie.

Agata Duda-Gracz, pokorna wobec Gombrowicza i wierna sobie, „Iwoną, księżniczką Burgunda" stworzyła przedstawienie, które z afisza Teatru schodzić nie powinno dopóty, dopóki sami aktorzy nie „ziwonieją", co jest mało prawdopodobne, bo owo „ziwonienie" jest zjawiskiem niezwykłym, a nie globalnym.

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny
1 lutego 2014
Portrety
Agata Duda-Gracz

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...