Złoty klucz do zardzewiałej kłódki
„Inne rozkosze" - aut. Jerzy Pilch - reż. Jacek Głomb - Teatr Narodowy w WarszawieIstnieje wiele rodzajów kluczy. Klucz do zamka. Klucz ptaków na niebie. Klucz francuski. Także tryb rozkazujący od bezokolicznika „kluczyć". W końcu klucz wyboru, w tym wypadku przedstawienia.
Decydując się na niniejszy spektakl kierowałem się główną rolą Justyny Kowalskiej, którą uwielbiam i podziwiam, od kiedy pierwszy raz zobaczyłem ją w „Mizantropie" na deskach Teatru Narodowego. Ona ponownie mnie zachwyciła. Laura Pajor (Elżunia) zahipnotyzowała. Beata Fudalej (Matka głównego bohatera) zirytowała zgodnie z zamysłem postaci – świetna robota! Reszta obsady nie zawiodła. Szkoda, że scenariusz nie dowiózł.
Sztuka Jacka Głomba (autor: Jerzy Pilch, adaptacja sceniczna: Robert Urbański), którą mam przyjem... okazję recenzować jest dla mnie problematyczna. Nie lubię bowiem wypowiadać się niepochlebnie ani o ludziach, ani o przedstawieniach. W tym wypadku ludzie to największy skarb.
Historia, którą oglądamy jest trudna do opowiedzenia, bo jest po prostu dziwna z racji na zabiegi narracyjne, język przedstawienia i rozwiązania wątków. Traktuje o polskiej rodzinie z końca XX w. wychowanej w wierze protestanckiej. Główny bohater Paweł Kohoutek (Oskar Hamerski) budzi się i rozpoczyna dialog z widownią, z miejsca łamiąc czwartą ścianę. W trakcie całego przedstawienia co prawda pojawiały się żartobliwe momenty, które uzasadniały taki zabieg, jednak mając w pamięci całokształt, było to coś co wybijało z rytmu i wprowadzało zamieszanie.
Kohoutek to człowiek, który regularnie zdradza żonę, która zdaje się o wszystkim wiedzieć od początku – w tej roli bardzo dobra Monika Dryl. Na widowni zaś siedzi jego „aktualna kobieta" (Justyna Kowalska), która przyjechała, aby z ukochanym zostać na zawsze – „aktualna kobieta" to zwrot, który regularnie pojawia się w trakcie widowiska i równie regularnie przyprawiał mnie o gęsią skórkę zażenowania. Jest w nim bowiem coś nienaturalnego i teatralnego, w złym rozumieniu tego określenia. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w życiu słyszał takie zestawienie słów.
Okazuje się, że kochanka (stanowczo odmawiam używania ww. terminu) głównego bohatera przyjechała do jego domu rodzinnego w najmniej odpowiednim momencie, ponieważ cała familia ma obchodzić urodziny seniorki rodu (Anna Chodakowska), które to kreowane są na wydarzenie podniosłe i ważniejsze od Świąt Wielkiej Nocy i Bożego Narodzenia razem wziętych. I absolutnie nic, prócz słów postaci o tym nie świadczy. Cała impreza zamyka się w kilku zdaniach i paru toastach biesiadników (także Mirosław Konarowski, Anna Gryszkówna, Jacek Mikołajczak, Anna Ułas, Mariusz Benoit). Nijak nie odpowiada opisom godnym bachanaliów czy balów wersalskich. Dialogi próbują jednak przed tym przekonać widza, że Kohoutek musi za wszelką cenę swą kochankę ukrywać (na strychu i w niegodnych kobiety warunkach), bo jej obecność całkowicie zrujnuje to kluczowe w roku wydarzenie.
Nie można mieć wątpliwości, że pojawienie się tak niespodziewanej i kontrowersyjnej postaci potrafi zrujnować każdą imprezę rodzinną. Dramat jednak zdecydowanie przesadza i nie uzasadnia podniosłości wydarzenia ni treścią, ni formą przebiegu urodzin. Najjaśniejszym jego punktem jest już wspomniana osoba matki Kohoutka, która w swym zachowaniu jest fenomenalnie irytująca i prawdziwa.
Następnie mają miejsce poszukiwania kochanki oraz inne interakcje między postaciami, które zostawiają więcej pytań niż odpowiedzi. Bywa (choć nie w tym dramacie), że taki zabieg jest intrygujący i zmusza do zastanowienia. Tutaj wywołuje konsternację, a sam finał pozostawia widza z dosadnym „ale dlaczego?". Było to jednak na tyle nieciekawe, że nie zasiało we mnie chęci poświęcenia temu większej ilości czasu.
Można powiedzieć, że główną rolę w spektaklu prócz aktorów pełni tutaj nie historia, ale zabiegi narracyjne. Intrygującym jest rozpoczęcie akcji od śpiącego na stole aktora (Kohoutek), który na scenie znajduje się od samego początku, a nawet od pre-początku. Jest on bowiem elementem scenografii (scenografia i kostiumy: Małgorzata Bulanda), a widzowie zajmujący miejsce mają możliwość go obserwować od momentu sprawdzenia biletu. Drugim zabiegiem jest umieszczenie na widowni wolnego krzesła, z którego bohaterowie kilkukrotnie korzystają, aby nawiązać więź z widownią. Choć, jak wspomniałem, nie przepadam za burzeniem czwartej ściany, to to wolne miejsce dało asumpt do zabawnej sytuacji, w której główny bohater wprost radzi się widzów co powinien zrobić. Jest to jednak kropla w pustej czarze.
Jak wspomniałem, najważniejszą częścią przedstawienia są aktorzy. Justyna Kowalska nie miała łatwego zadania. Była obecna na scenie prawie cały czas, jednak tekstu miała znacznie mniej. Musiała leżeć w łóżku i zajmować się sobą w oczekiwaniu na swego ukochanego. Było to trudne, ponieważ cała sala miała możliwość na nią spojrzeć w dowolnym momencie, a ona nie mogła wyjść z roli. Musiała również czekać na swój moment na oczach wszystkich. Zdecydowanie łatwiej jest płynąć z falą tekstu niż wskakiwać na nią co kilka scen, jednocześnie będąc wciąż na świeczniku. Była jednak doskonała. Jej oczy wyrażały więcej niż słowa, a gdy w pewnym momencie krzyknęła na swojego kochanka, poczułem w sercu kawał lodu, jakbym to ja zawinił.
Wielkim moim odkryciem była także Laura Pajor. Nie mówiła wiele, a czasu antenowego również nie oddano jej dużo. Ten jednak, którym dysponowała wykorzystała nadzwyczajnie. Prawdziwą przyjemnością było obserwować jej grę i – jak u Justyny Kowalskiej – oczy, który prawdziwie przyciągały i hipnotyzowały.
Czy więc warto wybrać się na ten spektakl? Na to każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Sądzę jednak, że wspaniałe Panie można podziwiać w przedstawieniach o znacznie przystępniejszym i ciekawszym scenariuszu.