Złoty środek

"Siła przyzwyczajenia" - reż. Joanna Zdrada - Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach

W tym dusznym od emocji spektaklu prawdziwa jest zarówno woda, w której moczy nogi Caribaldi, jak i kiełbasa, jedzona przez Pogromcę. Równie realne są łzy, ślina, nagość, ból mięśni i zmęczenie ciała, leżącego na wysypanej piaskiem arenie. Smyczek niczym szpicruta krąży niebezpiecznie blisko twarzy, dotyka jej i nic nie można na to poradzić – pozostaje tylko czekać, kiedy spadnie cios. W jednej sekundzie ofiara staje się katem (i odwrotnie), a okrucieństwo niektórych scen sprawia, że ogląda się je z autentycznym bólem i w pewnym momencie ma się ochotę krzyknąć „dość”. Na dodatek wszystko grane jest tak blisko widzów, jak jeszcze chyba nigdy na Scenie Kameralnej.

Kiedy usiadłem w pierwszym rzędzie, mając przed sobą barierkę, oddzielającą mnie od cyrkowej areny, przypomniałem sobie klaunów i akrobatów, których oglądałem w cyrku jako dziecko. Tutaj jednak nie ma nic z radości widowiska – Caribaldi Circus kojarzy się raczej z piosenką The Tiger Lillies „Tandetny show" lub z „Kabaretem" Fosse'a. Thomas Bernhard opisuje ten świat od strony kulis, zagląda na zaplecze, a to, co tam widzi, jest przerażające.

Cyrk nieczęsto staje się tłem w dramacie – pamiętam jedynie „Niebieski, niebieski, niebieski" Zoltana Egressy'ego i „Zatrudnimy starego klauna" Matei Visnieca. Pierwszy z tytułów wystawiała Iwona Kempa, drugi m.in. Krzysztof Warlikowski i Teatr Montownia. Obecnie w Teatrze im. Jaracza można oglądać bergmanowskie „Jajo węża" w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej. W „Sile przyzwyczajenia" cyrkowcy rozśmieszają (Błazen), imponują zręcznością (Żongler) i ryzykują utratę zdrowia lub życia, tańcząc na linie (Wnuczka) oraz stając twarzą w twarz z dzikimi zwierzętami (Pogromca). To jednak nic w porównaniu z tym, co czeka ich po zakończeniu przedstawienia. Dla dyrektora cyrku ideałem byłoby połączenie numerów cyrkowych z wykonaniem kwintetu „Pstrąg", a znęcający się fizycznie i psychicznie nad swoją trupą Caribaldi okazuje się groźniejszy niż niejeden drapieżnik.

W powieściach i dramatach Bernharda obsesyjnie powracają pewne sceny i słowa. Podobnie jest w „Sile przyzwyczajenia": szukanie kalafonii, Cyrk Sarassani, Augsburg, chrzan i kiełbasa na fortepianie, akrobatyczny numer z pudlem, wulgarne żarty Błazna. W pewnym momencie cały dialog zostaje zbudowany wokół dociekań, dlaczego Błaznowi spada na oczy czapka (podobieństwo brzmieniowe słów „len" i „leń"). Scenę na wskroś dramatyczną przerywa uwaga o gwoździu, a w trzecim akcie pojawia się pewien interesujący neologizm.

Przedstawienie jest niezwykle muzyczne. Nie mam tu na myśli jedynie muzyki Krzysztofa Koniecznego czy dźwięków, których źródłem są obecne na scenie instrumenty. Monologowi Pogromcy – opowieści o poskramianiu zwierząt - towarzyszy generowany przez Błazna dźwięk werbla, w innej scenie słychać odgłosy, wydawane ustami, źródłem dźwięku staje się również ciało aktora, na którym, jak na bębnie, można wybijać rytm.

Caribaldi ze swoim dążeniem do perfekcji jest pierwowzorem takich postaci, jak pianista Wertheimer w „Przegranym" czy Rudolf z „Betonu". Polskim czytelnikom i teatromanom kojarzy się zapewne również z Konradem w „Kalkwerku". Dyrektor cyrku, tyranizujący swoją trupę, narzekający na to, w jak podłym miejscu musi pracować, deklarujący, że dzisiaj tylko dureń wierzy artyście i wyznający „nienawidzę kwintetu <<Pstrąg>>", przypomina innych bernhardowskich bohaterów (z Brusconem w „Komediancie" na czele). Tych mężczyzn ze skłonnością do słowotoku grali mistrzowie sceny: Tadeusz Łomnicki, Ignacy Gogolewski, Zbigniew Zapasiewicz. Nie inaczej jest w katowickiej inscenizacji. Słuchanie, jak Jerzy Głybin smakuje słowa, bawiąc się ich brzmieniem, sprawia dużą przyjemność. Bohater na pozór wydaje się człowiekiem bezwzględnym. Nawet więzy krwi nic dla niego nie znaczą (świadczą o tym jego opinie na temat Wnuczki i bratanka-Pogromcy). Pan życia i śmierci, obdarzony niemal boską władzą, tresuje trupę jak swoje konie. Potrafi krzyknąć, uderzyć, pewie byłby w stanie również zabić – w końcu zawsze znajdzie się jakaś piąta osoba, dzięki której kwintet będzie uratowany. Czasem mówi jak osobnik chory psychicznie, a po chwili trudno nie zgodzić się z jego logiką. W innym momencie błaznuje, bywa, że przeraża, budzi współczucie lub pogardę. Dlaczego znęca się nad swoim zespołem? Wytłumaczenie, że w ten sposób mści się za swoje kalectwo, wydaje się zbyt proste. Moim zdaniem klucz do rozwiązania tej zagadki kryje się w słowach samego Caribaldiego i naprawdę warto się w nie wsłuchać. Zapada w pamięć scena, w której dyrektor cyrku, z głową na kolanach Wnuczki, ze łzami w oczach opowiada dziewczynie o jej matce.

Wnuczka, grana przez Agnieszkę Radzikowską, wygląda jak porcelanowa figurka tancerki (odcień skóry zlewa się z kolorem kostiumu) lub baletnica z pozytywki. Bohaterka jest niezwykle fizyczna, cielesna. Niewiele o niej wiadomo. Wydaje się być prostą, być może nawet niespecjalnie inteligentną, ale z pewnością wrażliwą dziewczyną. Ta kobieta-dziecko ma jednak świadomość tego, jak wygląda i wie, że ciało jest jej ogromnym kapitałem. Agnieszka Radzikowska potrafi za pomocą samej mimiki znakomicie oddać stany emocjonalne bohaterki: obrzydzenie, złość, pogardę, strach. Z zainteresowaniem śledzi się przemianę Wnuczki – z „instrumentu" Caribaldiego w człowieka, który potrafi powiedzieć „nie". Zwraca na siebie uwagę już na początku (subtelnie pokazana relacja z Żonglerem, wielkiej urody obraz, otwierający pierwszy akt, taniec na puentach), a w trzecim akcie aktorka daje prawdziwy popis, skupiając na sobie całą uwagę widza.

Barbara Lubos w roli Błazna operuje bardzo oszczędnymi środkami wyrazu, niewiele mówi, odwołuje się raczej do tego, co pozasłowne. Scena, otwierająca drugi akt, w wykonaniu aktorki staje się mistrzowsko zagraną etiudą, w tym samym akcie Błazen wnosi do przedstawienia elementy humorystyczne. Wykonawczyni imponuje sprawnością fizyczną, udało jej się również wypracować niesamowity głos. Gra mężczyznę, ale na scenie widzimy kogoś, kto znajduje się właściwie poza płcią.

Żongler w wykonaniu Artura Święsa – mimo, iż Caribaldi zwraca się do niego per „pan" – jest uroczo chłopięcy. Z racji swojej profesji kojarzy się z Karolem z „Pozory mylą", a za sprawą białego makijażu przypomina romantycznego Pierrota. Jest rozdarty między posłuszeństwem wobec dyrektora cyrku (w trakcie ćwiczenia trzyma metronom i jak pies szuka na czworakach kalafonii) a swoimi ambicjami i świadomością własnych umiejętności. Od pierwszych minut spektaklu widzimy, jak ten tchórzliwy momentami bohater dojrzewa do odważnego gestu, wykonanego w finale.

Postać Pogromcy to – za sprawą kostiumu - gra ze stereotypowym wyobrażeniem cyrkowego osiłka. Każdy, kto pamięta choćby Zampana z „La Strady", będzie zaskoczony. To z jego ust dowiadujemy się o pewnym istotnym zdarzeniu z przeszłości Caribaldiego i gdy Wiesław Kupczak mówi swój monolog, na widowni panuje cisza. Warto wspomnieć, że relacja między Pogromcą i Błaznem jest pokazana ze smakiem i może być nie tak oczywista, jak początkowo się wydaje.

W sztuce Caribaldi mówi: „To jest kwintet, a nie kwartet. Nie nazywa się kwartet <<Pstrąg>> tylko kwintet <<Pstrąg>>". Stwierdzenie to idealnie pasuje również do spektaklu Joanny Zdrady. Efekt nie byłby tak znakomity, gdyby choć jedna z ról została zagrana słabiej niż pozostałe. Przedstawienie z racji ogromu tekstu wymaga od aktorów nadludzkiej koncentracji, ale mimo, iż dramat pisany jest wierszem białym, dialogi na scenie nie mają w sobie nic z deklamacyjności, a bohaterowie to nie figurki z papieru, lecz postaci z krwi i kości. Kilka lat temu Jacek Wakar pisał, że Dostojewski dla ludzi teatru jest jak szczyt wysokiej, oblodzonej góry, a wspinaczka nierzadko kończy się lizaniem ran po upadku. Podobnie jest z Bernhardem – do polskiego krwioobiegu teatralnego z sukcesem wprowadzili go Erwin Axer i Krystian Lupa, ale przykładowo „Aktora Minettiego" w Teatrze Polskim publiczność po prostu nie chciała oglądać. Joanna Zdrada znalazła złoty środek: wyreżyserowała spektakl, którego ponurą tonację łagodzą humor i metafora. Czwartkowa owacja na stojąco stanowiła najlepsze potwierdzenie słuszności tego wyboru.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
25 stycznia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...