Znacie, to obejrzyjcie

"My Fair Lady" - reż: Maciej Korwin - Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni

W nowej inscenizacji "My Fair Lady" w Teatrze Muzycznym nie ma nic, czego wcześniej nie widziałabym na tej scenie, a mimo to spektakl dobrze się ogląda

Do "My Fair Lady" mam stosunek sentymentalny: wciąż mam przed oczami brawurową inscenizację Jerzego Gruzy z 1986 r., mniej więcej w tym samym czasie Tomasz Raczek w audycji "Magia musicalu", późnym wieczorem puszczał w radiu ścieżkę dźwiękową i czarował słuchaczy opowieściami z Broadwayu.

Minęło z górą 20 lat i przyszło mi - za sprawą nowej wersji musicalu w reżyserii Macieja Korwina - wrócić do tych wspomnień. Nie spodziewałam się emocji sprzed lat, tamte fascynacje nie wrócą. Szłam na sobotnią premierę pełnia niepokoju - przez dwie dekady w teatrze musicalowym zmieniło się wiele, króluje inna estetyka, a operetkowe rozwiązania fabularne, na których "My Fair Lady" jest oparta, dawno już wyszły z mody.

Jednak muszę przyznać, że spektakl jest w stanie się obronić. Korwin pokazał publiczności nieco uwspółcześnioną wersję bajki o londyńskim Kopciuszku, ciekawiej brzmią odświeżone muzyczne aranżacje.

Dla widza poszukującego w teatrze formalnych nowości i nastawionego na sceniczne eksperymenty, to nie jest dobra propozycja. Ale miłośnicy klasyki mają spore szanse polubić ten spektakl. W dużej mierze za sprawą Aleksandry Meller, obdarzonej temperamentem i utalentowanej wokalnie odtwórczyni głównej roli Elizy Doolittle - ubogiej londyńskiej kwiaciarki, która na skutek zakładu dwóch językoznawców (w roli profesora Higginsa Marek Richter) w ciągu kilku miesięcy przeobraża się w prawdziwą damę. Jej Eliza jest kobietą niepokorną, twardo stąpającą po ziemi, która wie, czego chce, i niełatwo ją złamać.

Z pewnością odziedziczyła te cechy po ojcu. W tej roli Bernard Szyc, gwiazda przedstawienia, który znów wypadł znakomicie. Można rzec nawet, że zawłaszcza każdą scenę, w której się pojawia. Jest żywiołowy i dowcipny, a jego rola dopracowana w każdym detalu. Towarzyszącym mu aktorom nie pozostaje nic innego, jak pełnić rolę tła. Marek Richter w roli profesora Higginsa i Jacek Wester jako pułkownik Puckering mają mu czego zazdrościć.

Dobrze, że reżyser dał zaistnieć na scenie Maciejowi Dunalowi, niezapomnianemu Fredowi z inscenizacji Gruzy, którego tym razem zobaczyliśmy w roli króla Transylwanii w scenie balu w ambasadzie. Spektakl jest minimalnie skróconą wersją musicalu Lernera i Loewego, w którym akcja toczy się wartko, co i rusz zatrzymując uwagę widza przy kolejnym przeboju (choć zdarzają się "przegadane" dłużyzny, jak np. scena w salonie pani Higgins). Nie jestem miłośniczką scenograficznych ani kostiumowych propozycji Jerzego Rudzkiego, za to jak zwykle mocną stroną gdyńskiej sceny było wykonanie muzyki pod dyrekcją Dariusza Różankiewicza i świetne przygotowanie wokalne zespołu. Ocena końcowa: mocna czwórka.

Katarzyna Fryc
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
6 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...