Zostaje po nas ślad

rozmowa z Januszem Zakrzeńskim

Niepublikowana rozmowa Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej z wybitnym aktorem Januszem Zakrzeńskim, tragicznie zmarłym w katastrofie 10 kwietnia 2010 r. pod Katyniem

Ten głęboki, piękny dźwięk dzwonów kościelnych, który właśnie słyszymy, dochodzi chyba z bazyliki Świętego Krzyża, prawda? Można powiedzieć, po sąsiedzku, z Krakowskiego Przedmieścia, bo rozmawiamy w Pańskiej garderobie w Teatrze Polskim w Warszawie. Myślę, że te kościelne dzwony możemy symbolicznie potraktować jako swego rodzaju motto do naszej rozmowy. Jest Pan katolikiem, człowiekiem wierzącym, aktywnie uczestniczącym w życiu Kościoła. I nie wstydzi się Pan publicznie dawać świadectwa swej wiary, co - trzeba powiedzieć - nie jest dziś postawą poprawną politycznie. Mało tego, takie odważne świadectwo wiary w Boga może narażać Pana na niewybredne żarty, śmieszność, docinki, pukanie się w czoło. Wiem, że doświadcza Pan tego...

- Owszem, docierają do mnie odgłosy mówiące: "Jemu odbiło". Nie, nie odbiło mi. Cofnijmy się trochę w czasie. Pamiętam spotkanie Ojca Świętego Jana Pawła II z twórcami w kościele Świętego Krzyża w Warszawie podczas jednej z pielgrzymek Jana Pawła II do Ojczyzny. Ja nie otrzymałem zaproszenia, pewnie byłem niegodny tego spotkania. Ale stało się coś zupełnie dziwnego na schodach kościoła Wszystkich Świętych w Warszawie. Lubię ten kościół i często tam chodzę. Zresztą wezwanie kościoła jest, można powiedzieć, "zastępcze", bo kiedy wystąpiono z projektem budowy świątyni pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Polski, car nie zgodził się, powiedział: Może być Wszystkich Świętych, tylko nie Matki Boskiej Królowej Polski. To bardzo znamienne. No więc któregoś dnia wchodzę po schodach do tegoż kościoła i nagle podbiega do mnie ówczesny wikariusz z pytaniem: "Czy otrzymał pan zaproszenie na spotkanie z Ojcem Świętym?". Odparłem: "Nie, nie byłem godzien". I wręcza mi zaproszenie.

Jak widać, nic się nie dzieje przypadkiem...

- Dzięki zaproszeniu byłem na spotkaniu z Ojcem Świętym. Zanim wszedłem do środka, widziałem stojących przed kościołem Świętego Krzyża tych, którzy też "nie byli godni" tego spotkania i nie otrzymali zaproszenia, a ja ich znam i wiem, że byli autentycznie godni. I wtedy jakoś nikt nie mówił, że tym wszystkim, którzy byli w kościele, "odbiło". A dzisiaj, jeżeli ktoś publicznie mówi o swojej wierze, o Bogu, to przyczepia mu się etykietkę, że mu odbiło. Ale nie jest to dla mnie przykre i nie skarżę się.

Jak Pan myśli, z czego wynika taka, powiedziałabym, dwoistość zachowań?

- Myślę, że w pewnym sensie staliśmy się społeczeństwem głuchych ludzi. Kładę to na karb odejścia od wartości humanistycznych, a więc wartości, że tak powiem, na wskroś ludzkich. Niestety, zatraciliśmy umiejętność wsłuchiwania się w przyrodę. To bardzo ważne. Bo jeśli potrafimy wsłuchać się w przyrodę, to potrafimy usłyszeć jej Stwórcę. A jeśli potrafimy usłyszeć Tego, który stworzył to wszystko, to potrafimy też usłyszeć drugiego człowieka. A zatem potrafimy wówczas także usłyszeć siebie. To wszystko jest szalenie ważne, bo wtedy zaczynamy się zastanawiać: jak to się stało, że nie jesteśmy sami. A my często zachowujemy się tak, jak byśmy byli sami. I ochoczo rzucamy kalumnie na drugiego człowieka.

Czy spotyka się Pan z pytaniem o swoje nawrócenie?

- Owszem, niektórzy pytają mnie: kiedy się pan nawrócił? Kiedy panu odbiło? Odpowiadam: wtedy, kiedy rodzice mnie ochrzcili. W takim razie odbiło też moim rodzicom i księdzu prefektowi Materskiemu, który mnie chrzcił. A idąc dalej, wczytując się i zasłuchując w Ewangelię, przypomnijmy przepiękną historię Zacheusza, który wdrapał się na drzewo, żeby zobaczyć Jezusa. A wcale nie był postacią świetlaną. Przecież to urzędnik Cesarstwa Rzymskiego, w pewnym sensie kolaborant, straszny człowiek. Ale miał dobrą wolę, chciał zobaczyć Jezusa. A Jezus nie przeszedł obok niego obojętnie, lecz powiedział: przyjdę do ciebie na kolację. Od razu rzucili się na Niego: komu Ty chcesz rękę podać? Z kim chcesz rozmawiać? Albo opowieść o kobiecie, która nawróciła się i własnymi łzami obmywała nogi Jezusowi. I znowu rzucili się na Niego: Na co Ty sobie pozwalasz? Wiesz, kim ona jest? A historia św. Pawła, który jako Szaweł prześladował Jezusa, a potem się nawrócił? Im wszystkim też "odbiło"?
Jakiś czas temu byłem w Houston w Teksasie, tam jest ośrodek NASA. Odwiedziłem muzeum lotów kosmicznych. Są tam statki, które lądowały na Księżycu, jest słynny Apollo 11, na którym trzech amerykańskich kosmonautów wylądowało na Księżycu. Wówczas przypomniałem sobie, że po powrocie na Ziemię jeden z nich powiedział: "Cóż znaczy człowiek na Księżycu, jeżeli Chrystus chodził po ziemi". Czy i temu kosmonaucie też "odbiło"?

A i na rodzimym gruncie mamy przecież niemało przykładów. Tutaj dochodzi jeszcze element patriotyczny, kulturowy, zakorzenienia w polskiej tradycji, gdzie wiara i patriotyzm splatają się w jedno.

- Idąc kiedyś z pielgrzymką na Jasną Górę, po drodze, w miejscowości Paradyż na pograniczu województwa częstochowskiego i radomskiego, ujrzeliśmy niewielki obelisk. A na nim jakże wymowny napis: "Panie Jezu, Tyś wywalczył dla nas niepodległość duszy, pozwól nam po latach niewoli, cierpień, poniewierki zachować wywalczoną niepodległość kraju. 1918 rok". Nie wolno nam niszczyć takich pomników.

Ów napis ma nie tylko wymiar religijno-historyczny. Świadczy o dorobku naszej duchowej niepodległości, której współczesne konteksty dopisują dodatkowe znaczenia.

- Czy tym, którzy wywalczyli suwerenność Polski i odwołują się do niepodległej duszy wywalczonej przez Chrystusa, w którego bez wątpienia wierzy wspomniany kosmonauta, też "odbiło"? A Mickiewiczowi, który pisał "Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie"? A Słowackiemu, Norwidowi czy Tuwimowi, kiedy pisał: "Jeszcze się kiedyś rozsmucę, jeszcze do Ciebie powrócę, Chrystusie"?

Wszystko to są trwałe ślady. Nie do zatarcia...


- Każdy z nas pozostawia po sobie jakiś ślad. Tak jak śpiewa Tewje Mleczarz w "Skrzypku na dachu", że "coś rodzi się, coś przemija, ale pozostaje po nas ślad". I nie wolno tych śladów zacierać. Nikomu nie wolno. Ale trzeba od czasu do czasu obejrzeć się za siebie i zobaczyć, jaki pozostawiamy ślad. To bardzo ważne, bo przecież ów ślad, który po nas zostaje, tworzy naszą tradycję, naszą obyczajowość, naszą kulturę. Musimy mieć świadomość, skąd pochodzimy, gdzie jest nasza kolebka, jaka jest nasza tradycja, nasza obyczajowość, nasza kultura.

Ale jako aktor na scenie teatralnej chyba nie za bardzo może się Pan obecnie realizować, albowiem te wszystkie wartości, o których mówimy, nie są dziś w modzie. Krótko mówiąc, nie mieszczą się w kanonie nowoczesności. A zatem próżno by ich szukać na scenie teatralnej.

- Ale młodzież tego potrzebuje. Mam na to dowody, często zawodowo spotykam się z młodzieżą jako pedagog, wykładam w Wyższej Szkole Menedżerskiej, a także od czasu do czasu mam zajęcia w jednym z seminariów duchownych, spotykam się też z młodzieżą w liceum na Polnej. I widzę, jaka dziś jest młodzież. Ci młodzi ludzie potrzebują oparcia na trwałych wartościach. Są spragnieni autorytetów. Kiedy przychodzą do teatru i w tym ich pierwszym zetknięciu się ze sztuką teatru odziera się ich tu z tradycji, to oni czują się zagubieni. Myślę, że podstawowym problemem jest to, iż czują się osaczeni, nie mają gdzie się zrealizować w sensie formacji duchowo-intelektualnej, która opierałaby się na wartościach, o których mówimy. Potrzebne jest takie miejsce w sensie, powiedziałbym, instytucjonalnym.

Takie miejsca formacyjne są przy kościołach, w ruchach młodzieży chrześcijańskiej, w oazach.

- Nie mówię tu o spotkaniach w maleńkich salkach parafialnych, gdzie dzieje się wiele wspaniałych rzeczy. Ale myślę o miejscu dużym, otwartym, oficjalnym, gdzie można przyjść, wyrazić swoje "nienowoczesne" poglądy, nie wstydzić się mówić o swojej wierze w Boga, o tym, że na przykład kocha się rodziców, i nie być narażonym na to, że ktoś powie: tobie odbiło. Chodzi o to, żebyśmy z naszymi wartościami przestali się czuć jak w pewnym sensie w katakumbach. No i żeby mieć takie miejsce, gdzie istnieje możliwość posłuchania przekazów sztuki, wspaniałej literatury. Mamy przecież taką, która niesie piękno, prawdę, dobro. Cała nasza wielka literatura klasyczna przepojona jest przecież wielkimi wartościami, właśnie pięknem, właśnie dobrem, właśnie prawdą. Weźmy wspominanego tu już Mickiewicza i w ogóle naszych romantyków. A Wyspiański, jego "Wesele", jakież jest dzisiaj szalenie aktualne.

Tam są wszyscy, cała galeria postaci. Także dzisiejszych. Łącznie ze Stańczykiem i Czepcem.

- A Czepiec, czyż to nie jest ten "czerep rubaszny" ze Słowackiego? "O Polsko, póki ty duszę anielską będziesz więziła w czerepie rubasznym". Wszystko jest u Wyspiańskiego, wszystko. Tylko trzeba to zrealizować n o r m a l n i e!

I to jest ta największa trudność. Bo najłatwiej postawić aktora do góry nogami i kazać mu wygłaszać Wielką Improwizację. Jakoś w tym kontekście nie widzę miejsca na scenie teatralnej dla aktora Janusza Zakrzeńskiego, niegdysiejszego Czepca w "Weselu" Wyspiańskiego, Wysockiego w "Nocy listopadowej" Wyspiańskiego, Essexa w "Elżbiecie, królowej Anglii" Brucknera, Horodniczego w "Rewizorze" Gogola, Bardosa w "Krakowiakach i góralach" Bogusławskiego, Don Carlosa w "Don Juanie" Moliera... Jak więc Pan dzisiaj odnajduje się w teatrze?

- Nie bardzo, toteż niewiele robię, nie często można oglądać mnie na scenie. Zawsze uważałem, że urodziłem się za późno. Przynajmniej o te kilkanaście lat. Bliskie mi jest stwierdzenie Prymasa Stefana Wyszyńskiego o sztuce, co zresztą powtórzył Ojciec Święty Jan Paweł II na wspomnianym tu już spotkaniu z twórcami w kościele Świętego Krzyża. Powiedział wówczas: "Sztuka powinna być jak psie języki liżące rany Łazarza chorego na trąd". Tak właśnie widziałbym teatr, jako miejsce, gdzie można byłoby przyjść i uleczyć rany. Bo my wszyscy mamy rany. A sztuka, teatr powinny stworzyć taką szansę dla ludzi zranionych, by przychodząc do teatru, mogli wyjść z niego z jakąś nadzieją, choćby ze światełkiem nadziei, a nie stłamszeni, opluci, przybici do ziemi, a nierzadko wręcz do rynsztoka.

A może to jest już tak, jak śpiewa Pan w utworze Jonasza Kofty: "Był bal, wielki bal, milion świec, tysiąc par. Kończył się tamten świat. Na tańczących cień już padł".

- Nie uważam, by skończył się bezpowrotnie. Tylko mało jest ludzi, którzy mówią o tym, że życie jest piękne.

Bo to dziś, z punktu widzenia współczesnego teatru, brzmi banalnie. A teatr w swojej "nowoczesności" i antyestetyce nie udźwignąłby takiego "banału".

- Ale życie jest piękne. Przepiękne. Przyroda jest piękna. I ludzie są piękni. Szkoda tylko, że nie zwraca się uwagi na ludzką wrażliwość, na łzy.

Nie ma też miejsca na pogłębioną refleksję w teatrze, a wrażliwym być nie wypada, bo się traci na fasonie. Nie wypada też płakać, bo to oznacza słabość. A na słabość, podobnie jak i na starość nie ma dziś zapotrzebowania, więc nie można sobie na nie pozwolić, bo z miejsca znajdziemy się na obrzeżach życia, na tzw. oucie, czyli na statusie niepotrzebności i nieprzydatności. Szkoda, że o tym teatr nie mówi.

- Czy ktoś dziś wspomina tych, którzy właśnie tak pięknie pisali o prostej sprawie: o miłości. "Powiedz mi, jak mnie kochasz..." Gałczyńskiego? A Hemar? Ileż u niego miłości i do człowieka, i do Ojczyzny, i ukochania życia. Bo - powtarzam - życie jest czymś tak pięknym, że aż dech zapiera...

Ma Pan ogromny dorobek artystyczny, wiele wspaniałych, znakomitych ról, część z nich pozostanie nam w pamięci na zawsze. Ma Pan też sporo rozmaitych doświadczeń życiowych. Oglądając się wstecz i spoglądając na przebytą drogę, gdyby przyszło Panu podsumować swoje życie, co by Pan w nim zmienił?

- Nie wiem. Trudne pytanie. Może byłem za bardzo łatwowierny. Życie różnie się układało. Był czas, że żyłem naprawdę w luksusowych warunkach. A potem mieszkałem w takich warunkach, gdzie był szron na ścianach. Kiedy ojciec siedział w więzieniu, było nam bardzo ciężko, nie mieliśmy z czego żyć. Przyszło mi doświadczyć wielu tragicznych sytuacji. Nie skarżę się, bo wielu ludzi było w o wiele trudniejszej i dramatyczniejszej sytuacji. Jedno wiem na pewno: nigdy nie sprzeniewierzyłem się Bogu, Kościołowi i nigdy nikogo świadomie nie skrzywdziłem.

Dziękuję za rozmowę.

PS Winna jestem Czytelnikom wyjaśnienie. Otóż rozmowę z Januszem Zakrzeńskim przeprowadziłam kilka lat temu, lecz nigdy dotąd jej nie opublikowałam. Powód był tak banalny, że aż wstyd powiedzieć. Otóż w dniu, kiedy przeprowadziłam rozmowę z aktorem, w moim mieszkaniu rozpoczynał się remont. Po powrocie więc do domu kasety z nagranym wywiadem starałam się ulokować tak, żeby w tym rozgardiaszu się nie zagubiły. Schowałam je na tyle skutecznie, że potem nie mogłam odnaleźć. Miałam ogromne wyrzuty sumienia wobec Janusza Zakrzeńskiego, który pewnie oczekiwał jakiegoś wytłumaczenia z mojej strony, dlaczego tekst nie jest publikowany. Zabrakło mi wówczas odwagi, żeby zadzwonić do aktora i powiedzieć, że remont, że nie mogę znaleźć kaset, że może jeszcze raz nagramy rozmowę... Ale tego nie zrobiłam, po prostu stchórzyłam, a czas mijał. Kilka dni temu o. Dariusz z Radia Maryja zaprosił mnie do audycji wspomnieniowej o tym wielkim aktorze i nagle przypomniałam sobie o kasetach. Bez trudu je odnalazłam. Poniewczasie. Może teraz, patrząc już na nas z góry, Janusz Zakrzeński wybaczy mi...

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
19 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...