Zrobieni w kury

"Disneyland" - reż: Jarosław Tumidajski - Teatr Ludowy w Krakowie

Ciekawe, kiedy wyrósł ci dziób, niemy barmanie? Dopiero na ostatniej próbie generalnej czy już tego dnia kłopotliwego, kiedy reżyser Jarosław Tumidajski pierwszy raz opowiadał wam, artystom Teatru Ludowego, jakież to na kanwie "Disneylandu" Stanisława Dygata cudne przedstawienie stworzy z wami?

Kiedy poczułeś, iż niebawem jaja zaczniesz znosić i dziobać ziarna przed chlewikiem? Kiedy pierwszy raz oblał cię pot zimny, bo śniąc niedzielny obiad u babci Katarzyny - na talerzu dziadka Zenona, między ziemniakami a mizerią, nagle dostrzegłeś swą panierowaną nóżkę, i usłyszałeś, jak w postaci rosołu spływasz gardłem stryjenki Jadzi? A ty, widzu? 

Pytam, od sobotniego wieczoru dumam o tym, gdyż w sobotni wieczór patrzę, a grający barmana aktor ma twarz ukrytą w masce udającej oblicze głupio uśmiechniętej kury. Prawie bez przerwy. Gdy zdejmie ją raz - w istocie niczego to nie zmieni. Tak jak niczego nie zmieniają dłuższe bądź krótsze chwile, gdy barmana na scenie brak. Chwilowy brak dzioba kurzego niczego nie zmienia, bo "Disneyland" Tumidajskiego to dzieło z tego gatunku, że metaforyczny dziób kurzy tkwi tam bez przerwy, naprzeciw wszystkiego, wiernie. 

Dziób - alfa i omega. Dziób - odpowiedź. Dziób - streszczenie. Dziób - lustereczko. Dziób - jedyny sensowny partner. Dziób - sedno. Dziób - recenzja. Nie chce być inaczej. Weźmy cokolwiek, choćby główny element scenografii - wchodzącą głęboko w widownię bieżnię lekkoatletyczną. Gdy, wybaczcie brawurę, aktorzy w dresach ganiają po tej biednej, kompletnie amatorskiej konstrukcji z aluminiowych żerdzi i sklejki - scena rozmowy na bieżni zmienia się w wypełnioną totalnym łomotem scenę naszej nadziei, że cała ta architektura nie pier... zbyt szybko. Patrząc na to nie sposób nie wyczuć obecności głupio uśmiechniętej kury-niewidki, dryfującej nad bieżnią. A sami, raz jeszcze wybaczcie brawurę, aktorzy? Dają nadzieję - na co? 

Mówią tak, że przez pierwsze pięć minut rozumiem tylko co drugą samogłoskę, przez kolejne pięć co czwartą spółgłoskę, zaś pod koniec kwadransa jedno całe słowo, choć i tak nie w pełni. Według mnie był to celny rzeczownik "popelina". Jeśli tak gadali - to właściwie, co oglądałem? O czym piszę? O "Panu Jowialskim"? "Bracie naszego Boga"? "Testosteronie"? O niczym? Oto troje artystów rozbiera się dzielnie i bez sensu... O aktorstwie pisząc - w istocie, o czym piszę, skoro z tych trojga tylko Karolina Stefańska była ciekawsza od swej niewątpliwie ciekawej golizny? A reszta? A ci, co się nie rozbierali? Mają Tumidajskiemu dziękować, że pozwolił im w portkach zostać? O niczym piszę. Kolejne oblicze głupio uśmiechniętej kury wyłania się z kulis. Zostawiam detale. Przechodzę do sedna. 

O niczym piszę, więc nie o "Disneylandzie" Dygata. To logiczne. Lecz gdyby się uprzeć i dzieło Tumidajskiego z oryginałem zestawić - co wyjdzie? Ołów. O książce Dygata zapewne sto opinii wygłosić można, jedno wszakże pewne. Proza ta nic, prawie nic nie waży. Pachnie lekkością, nie tłustym metalem. Cytowany w programie Konwicki rzekł o Dygacie: "Jest mistrzem ślicznej narracji, jest arcymistrzem tej czułej nostalgii wiecznie młodego serca". O książkach jego - że czarujące. Do słów tych żadnych innych słów dodawać nie trzeba. A u Tumidajskiego? Hipopotamizm teatralny? 

Przez Dygata napisana miłość - w ołów obrócona. Ołowiane, ponure romanse na tle rozdygotanej bieżni, kurzego barmana i najsmutniejszego widoku świata: monstrualnego kredensu, pełnego pustych flaszek po gorzałce. Gdzie, z jakiego podwórka i który nielot wydziobał Tumidajskiemu aż tyle ciężaru, tyle psychologicznego mozołu, tyle iście strindbergowskich ciemności? W cieniu jak bardzo tępej kury wpadł na myśl, by "Disneylandem" widza katować, nie pieścić? I który zły duch gdakaniem upiornym zakrył mu oczywistość, że owszem, jest ból w napisanym świecie Dygata - tylko że ból ten nie śmie ważyć tony? 

Nie wiem tego. Wiem tylko, że gdy po ostatniej kurtynie zerknąłem na widownię - ujrzałem krajobraz nieuchronny. Domyślacie się: dzioby, co wyrosły nam przez półtorej godziny seansu. Dzioby i głupie uśmieszki pod dziobami. W drodze powrotnej do domów ołowiane kupry teatromanów gruchotały chodniki zasypiającego miasta.

Paweł Głowacki
Dziennik Polski
25 listopada 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia