Zupa nic z wkładką

Relacja z 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych

Gra pozorów

To był dziwny festiwal, taki śródpandemiczny. Niby obostrzeń w praktyce nie było, ale ognia i radości ze spotkania również zabrakło. Pokazy prasowe z dużo mniejszą frekwencją, wielu dziennikarzy i recenzentów wybrało oglądanie online. Z wielkich polskiego kina przyjechali „nagrodowo” tylko Holland (odebrała Platynowe Lwy) i Pawlikowski (stał przy wręczaniu Złotych Lwów), Smarzowski nie zgłosił „Wesela 2”, było jakoś dziwnie tak. Telewizja publiczna nadzwyczajnie obniżyła rangę patronowanej imprezy m.in. przez relację z Gali na mega niszowym kanale TVP Kultura. W kuluarach mówiło się o oziębłym przyjęciu nagrody przez władze centralne i media publiczne, niektóre z nich pominęły nawet informację o zwycięskim filmie. Jury tak ustaliło kryteria, że najlepszy film nie mógł dostać głównej nagrody, a dziennikarze przyznali swoją filmowi nie najlepszemu, ale obowiązkowemu ze względu na poprawność środowiskową i… ogólnoludzką. Najlepszym filmem festiwalu był „Hiacynt”, ale nie mógł wygrać, bo Jury postanowiło, że Złotymi Lwami nagrodzi film piękny i odnoszący się do współczesności, a „Hiacynt” to film historyczny. „Wszystkie nasze strachy” to film współczesny, bardzo ważny i potrzebny, o czym pisałem, ale artystycznie mniej udany.

Nie było skandali, co najwyżej parada ściemek (m.in. w sprawie listy filmów zakwalifikowanych do Konkursu Głównego), ale to norma, bo gdyńska impreza jest spotkaniem wybrańców, a reszta jest do zachwycania się i podziwiania. Obserwując zaniki pamięci wśród dyrektorów można wyciągnąć jedynie wniosek, że dyrektor artystyczny jest niepotrzebny albo jest marionetką, jeśli już musi być. Nikt nie wie, ile w Polsce kręci się filmów, bo po co komu taka wiedza, przecież chodzi o to, by jak najwięcej. A że wiele z nich to gnioty? Nie ma siły, by to się zmieniło, polskie kino to gigantyczna gra pozorów, najmniej transparentny obszar finansowania kultury w Polsce.

Nikt w tym roku nie przedawkował, wymiocin naszych gwiazd dużo mniej, było spokojnie, wręcz nudno. Jubilatką najpierwszą w tym roku była Barbara Krafftówna, więc stwierdzić należy za narzeczoną Gustlika: A poza tym nic na działkach się nie dzieje.

To, co najlepsze

Naj były dwa „filmy LGBT+", o czym pisałem. Trzecim miał być nasz kandydat na kandydata do Oscara, ale nie spełnił moich oczekiwań. To oczywiście nie jest film zły, tylko niesatysfakcjonujący. Jan Matuszyński nakręcił nowego, zwielokrotnionego „Rashomona", „Żeby..." to historia niby uniwersalna, że wszędzie na komisariatach giną niewinni ludzie a mechanizm kłamstwa zamienia czarne na białe, ale przez tą uniwersalność opowieść straciła największą siłę. Polskie filmy, oprócz absolutnych wyjątków, zachwycają nas oraz innastrańców, gdy traktują o naszych wydarzeniach. Aż mi się dziwnie zrobiło, gdy dowiedziałem się, że z dwudniowej pracy nad sceną pogrzebu, która była wielką manifestacją patriotyczną, zostało jedno ujęcie i to z daleka. Film bez emocji, za to z wielkimi uproszczeniami. Pokazywanie Kiszczaka jako pół debila, brak rozliczenia się III RP z mordercami Przemyka i ich ochroniarzami, niepodniesienie historii poetów Barbary i Grzegorza do wymiaru tragedii antycznej, do jakiej urosła za życia to pierwsze z brzegu słabości zbyt długiego i rozwodnionego filmu (165 min.). MFR (Mieczysław Franciszek Rakowski) pisał w swoich dziennikach, że brak odpowiedzialności za morderstwo Przemyka mógł ośmielić Grzegorza Piotrowskiego do zabójstwa księdza Popiełuszko, o czym pisze Łazarewicz. To jedna z myśli, które warto było rozwinąć lub przynajmniej zacytować.

two Przemyka mógł ośmielić Grzegorza Piotrowskiego do zabójstwa księdza Popiełuszko, o czym pisze Łazarewicz. To jedna z myśli, które warto było rozwinąć lub przynajmniej zacytować.

Czego zabrakło w filmie „Żeby nie było śladów"?

Sadowskiej i Przemykowi należał się hołd, ale młodzi realizatorzy poszli inną drogą. Zamiast wielkich, narodowych emocji mamy kameralną opowieść. Filmowcy zaczęli się zastanawiać nad prawdą i w pewnym momencie, podczas pytań zadawanych przez prokurator Bardon, można odnieść wrażenie, że obiektywna prawda nie istnieje. Pewnie w jakiejś złożonej sytuacji można rozważać taką kwestię, ale nie w tym przypadku, gdy mieliśmy do czynienia z morderstwem, którego nie chciała ukarać także III RP, co jest nie tylko rozczarowaniem, ale skandalem. I gdyby nie determinacja Leopolda Przemyka (ojciec Grzegorza, postać całkowicie pominięta w filmie), o tragedii wiedzielibyśmy dużo mniej.

Do filmów zasługujących na pokazanie na festiwalu, zaliczyć należy jak najbardziej „Innych ludzi". To swoją drogą ciekawe, że dobijająca 40-tki autorka uchodzi ciągle za Kolberga folkloru miejskiego, którego podsłuchiwankami podniecają się tłuste koty z wielkich miast. Łukasz Grzegorzek zrobił nyskie „Sekrety i kłamstwa", współczesną opowieść osadzoną w realiach rodzinnego miasta reżysera (Nysa). Bardzo dobre aktorstwo całego składu, tragikomedia dopracowana scenariuszowo i pod każdym względem. „Moje wspaniałe życie" to godne zapięcie trylogii („Kamper", „Córka trenera") z trochę przypadkowym Jaromirem Nohavicą na deser. „Sonata" Bartosza Blaschkego była jedynym filmem, na którym się wzruszyłem. Niby to tylko klasyczny film o walce z cierpieniem, ale dobrze skrojona opowieść o walce o spełnienie marzenia głuchego chłopca o zagraniu „Sonaty księżycowej" wzrusza i krzepi. Ostatnim filmem, który polecam, jest debiut mieszkającego od 36 lat w USA Filipa Jana Rymszy. To dzieło osobne, akcja rozgrywa się w 2007 r. w Nowym Jorku i przenosi nas do świata wielkich algorytmów rządzących światem finansów. Według realizatorów to horror biologiczny, według mnie film transowy, ale przy obu definicjach zdecydowanie wart zobaczenia.

Werdykt

Trafienia, które najbardziej pokrywają się z moimi typami to: Jacek Beler za główniaka męskiego oraz debiut i montaż – wszystkie nagrody dla filmu „Inni ludzie", Michał Sikorski, który w „Sonacie" nie był gorszy od Leonardo DiCaprio w „Co gryzie Gilberta Grape'a" i Pazur dla „Mosquito State".

Najbardziej rozczarowuje brak nagrody dla Agaty Buzek, z całym szacunkiem dla zwyciężczyni, ale tego czegoś niewynikającego z urody czy techniki aktorskiej, czyli sex appealu, u Marii Dębskiej nie zanotowałem. Zaskoczył mnie brak nagrody za dźwięk dla „Sonaty" i za muzykę dla „Mosquito State". Zdziwiła, mimo bezdyskusyjnej ważności tematu, drugoplanowa nagroda dla Sławomiry Łozińskiej („Lokatorka"), bo lista moich nominacji w tej kategorii była długa i nie było na niej odtwórczyni roli Jolanty Brzeskiej, a w kolejności tworzyły ją: Małgorzata Foremniak („Sonata"), Aleksandra Konieczna („Żeby nie było śladów"), Maria Maj („Wszystkie nasze strachy"), Dorota Kolak („Najmro"). Zaskoczyła, choć nie zasmuciła nagroda dla Andrzeja Kłaka („Prime time"), bo w pobitym polu pozostawił moich faworytów: Jacka Braciaka („Żeby..." i „Moje wspaniałe życie"), Adama Woronowicza („Moje...") czy Łukasza Simlata („Sonata"). Nie tylko zmiana fryzury spowodowała, że Rafał Maćkowiak („Żeby...") był najciekawszy od kilku ładnych lat. Tomasz Ziętek, czyli Dawid Ogrodnik z wąsami (to podobieństwo tworzy różne sytuacje poza ekranowe), mimo że zagrał w dwóch bardzo ważnych filmach i mógł być królem polowania, nie objawił się jeszcze jako aktor pokoleniowy jak niegdyś Cybulski, młody Olbrychski i takiż Linda. Czy to nastąpi? Potrzebna jest do tego charyzma, której do tej pory nie zauważyłem, ale trzymam kciuki. Jury było w tym roku przyjazne, postanowiło nagrodzić jak najwięcej filmów i udało się: z laurami w Konkursie Głównym wyjechało z Gdyni 11 filmów na 16 startujących, co tworzy nieco fałszywy obraz całości.

Welcome to PRL

Polskie kino uciekło od współczesności do... PRL-u. Sześć filmów traktowało o czasach realnego socjalizmu w najweselszym baraku demoludowym. Trzy nostalgicznie i właściwie w konwencji bajeczki („Zupa nic", „Najmro" i „Bo we mnie jest seks"), dwa politycznie („Hiacynt" i „Żeby nie było śladów") i jeden społecznie („Powrót do Legolandu", w kinach jako „Powrót do tamtych czasów"). „Zupa nic" potwierdza spadającą z filmu na film formę Kingi Dębskiej, można się co najwyżej uśmiechnąć kilka razy, oglądając przygody trzypokoleniowej rodziny zatopionej w anegdotkach z lat minionych (mały przemyt, talon na „malucha", zgubione kartki itp.). W „Powrocie..." Konrad Aksinowicz opowiada traumę swego żywota, fajnie że depesze i „Violator", ale czy naprawdę aż tak interesujący jest alkoholizm peerelowski? Szacun dla Macieja Stuhra za poświęcenie, ale jeszcze większy za trzy wypowiedzi na filmiku poniżej:

https://www.youtube.com/watch?v=j6T7aXOVVWA

„Najmro" ma dobre momenty (sceny slow motion), ale razi biedą i brakiem pomysłów (koszmarne sceny pościgów, czy dobijająca resztki niedosłowności scena ze spinaczem podczas przesłuchania). Wykorzystywany w filmie plakat do „Klątwy Doliny Węży" bardzo współgra z poziomem obrazu o przygodach rekordzisty świata w ucieczkach (podobno Zdzisław Najmrodzki miał ich na koncie 29).

Smaczne drobiazgi i najlepsze z najgorszych

Sebastian Pawlak („Ciotka Hitlera", „Żeby...") potwierdził opinię czołowego nadwrażliwca polskiego teatru i kina – tym razem miał dwie próby samobójcze, w tym jedną udaną. Dawid Ogrodnik przelicytowuje się w poświęceniu – po rolach niewidomego, schizofrenika, chorego na porażenie mózgowe czy bliźniaka syjamskiego oddał w filmie dłoń. Jedynym filmem muzycznym była opowiastka o epizodzie z życia Kaliny Jędrusik („Bo we mnie jest seks"). To także film ze świadomą koncepcją wizualną, czego nie można powiedzieć o większości obrazów z tegorocznej Gdyni. Jeden obrazek zapamiętałem (zajezdnia autobusowa z dwoma pięknymi, czerwonymi autobusami i wielkim portretem Gomułki), jedną scenę można wyróżnić za pomysł, ale nie za wykonanie (próba taneczna a la „Salto"), ale Borys Szyc jako Kazimierz Kutz, a jeszcze bardziej Leszek Lichota jako Stanisław Dygat spowodowali pełną deziluzję, a „scenariusz" dobił ostatecznie. Szkoda, bo temat kapitalny, ale to nie była opowieść o mało kompatybilnym związku intelektualisty z aktorką, jak choćby związek Marylin Monroe i Arthura Millera. W „Lokatorce" doszło do nostalgicznego spotkania Leszka (Krzysztof Stroiński) i Bronki (Łozińska), bohaterów niezapomnianego serialu z epoki PRL-u, czyli „Daleko od szosy". Spotkania niestety krótkiego i z tragicznym końcem.

Pomorskie

Przede wszystkim Andrzej Mańkowski zadebiutował w pełnym metrażu. Jego mikro budżetowy „Po miłość" to bardzo solidna robota filmowa, a absolutną niespodzianką i odkryciem było „otwarcie" Jowity Budnik, która ujawniła drzemiące w niej, zazwyczaj bardzo spokojnej, głębokie pokłady emocji. Mańkowski potwierdził swoje zainteresowania historiami ludzi spoza pierwszych stron gazet, bardzo bym sobie życzył, by kontynuował swoją „małą moralistykę".

Tomasz Ziętek jest trochę nasz, wszak chodził do liceum w Słupsku, skończył Studium Baduszkowej i jest frontmanem w trójmiejskiej formacji The Fruitcakes, więc główniaki w dwóch ważnych filmach cieszą bardzo. Dorota Kolak miała „smaczną" rolę w „Najmro" (matka Najmrodzkiego), przemknęli przez ekran Anna Kociarz i Piotr Łukawski.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska online
5 października 2021

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia