Zwiastun

"Schubert. Romantyczna kompozycja na dwunastu wykonawców i kwartet smyczkowy" - reż. Magda Szpecht - Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu

Ten spektakl ma więcej nut niż słów, jest przepełniony melancholią, ale też dowcipem, pozostawia widzowi duże pole do interpretacji, jednak co chwila atakuje go wieloma bodźcami. Intryguje jego przewrotność i sposób skomponowania. Reżyserka Magda Szpecht szanuje i docenia każdą dziedzinę sztuki, z której korzysta, dobrze je wyważa (pewnie z pomocą dramaturga Szymona Adamczaka), daje ogromne pole do popisu współpracownikom. Dotyczy to zwłaszcza kompozytora Wojtka Blecharza oraz tancerza i choreografa Pawła Sakowicza.

Blecharz bardzo "cieleśnie" używa instrumentów - rzadko kiedy wiolonczelista u niego po prostu gra smyczkiem po strunach. Zazwyczaj wydobywa dźwięki na wiele innych sposobów: opukuje pudło rezonansowe, dotyka, pociera, stuka po nim palcami. Dzięki temu do słuchacza docierają echa znanych mu doznań, emocji, wspomnień ciała. Dźwięk instrumentu brzmi na przykład jak świst ciężkiego oddechu kiedy nie można złapać tchu. Koncerty, w których wykorzystywana jest muzyka Blecharza, także te bezpośrednio przez niego organizowane - jak podczas festiwalu Instalakcje w warszawskim Nowym Teatrze - są wydarzeniami do słuchania i oglądania. W koncercie na warzywa według utworu Johna Cage'a czy w "Bryzie" - utworze na stu jedenastu rowerzystów, którzy jeździli po parku Królikarnia wydając dźwięki według partytury Maurizo Kagela, uwagę przykuwały i nietypowe dźwięki, i sam pomysł na "scenę".

Z kolei Paweł Sakowicz idzie za założeniem dominującym wśród twórców tańca dwudziestego wieku, którzy szukali ruchu prawdziwego, wywodzącego się z doświadczeń ciała i przekazującego uniwersalną prawdę o człowieku. Pina Bausch z ludzkich emocji uczyniła swój główny temat, szukała tego co ludźmi porusza i te przyczyny zamykała w precyzyjnej ruchowo-teatralnej formie. Sakowicz moim zdaniem czerpie z różnych tradycji, ale bliższy jest działającym w podobnym czasie co Pina Bausch, tyle że w Stanach Zjednoczonych, postmodernistom - nie uczył wykonawców przygotowanych wcześniej kroków, które mieliby bez pomyłki odtworzyć, tylko pozwolił "tańczyć jak czują", dopuścił improwizację na scenie.

Jak te strategie spotykają się w wałbrzyskim "Schubercie"? Zobaczmy jedną ze scen, mówiącą o depresji i niespełnionej miłości. Na scenie leżą dwie wiolonczele, nóżkami do siebie, przepasane czarnymi szarfami - wyglądają jak dwie trumny. Podchodzą do nich muzycy, gąbkami pocierają ich struny, wydobywają delikatne dźwięki. Równocześnie na scenie staje aktorka i zaczyna tańczyć. Jej ruch przypomina twerk - prowokacyjny, odważny taniec polegający na szybkich ruchach pupy, który dziś w popkulturze jest rodzajem tańca godowego. Gdyby przekładać go na słowa mówiłby: Hej, ty, zwróć na mnie uwagę! Po chwili do tańca dołączają starsze wykonawczynie. One z kolei mają gesty spokojniejsze, eleganckie, nie patrzą na widza odważnie, raczej z zamyśleniem, dumnie spoglądają w dal. Każda z postaci pojawiających się na scenie jest podwójna, gra ją i aktor Dramatycznego i senior - student Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Oddawanie jednego tematu ruchem tak różnych osób, tak różnych ciał jest wzruszające. Nasuwa myśli o przemijaniu fizyczności i nie poddającej się latom sile uczuć.

Spektakl podzielony jest na części. Na ścianach wyświetlane są nazwy kolejnych części kwartetu "Śmierć i dziewczyna", oraz wiadomości dotyczące życia Schuberta. Gdy skomponował utwór, nie miał jeszcze trzydziestki, był jednak chory i przeczuwał nadchodzący kres. To przeczucie jest obecne w każdej sferze spektaklu: słowie, muzyce (zarówno Schuberta jak i Blecharza), ruchu. W pamięci została mi scena, ta z kolei bardzo przypominająca "Café Müller" Piny Bausch, gdy aktorka biegnie do ściany i z impetem na nią wpada. Potem próbuje kolejnych sposobów popełnienia samobójstwa: zanurza głowę w wodzie, chce podłączyć się do kontaktu, kabli z prądem. Wyzwala ją z tego obłędu dopiero starszy pan, który bierze na ręce, przenosi na ubocze, kładzie, a ona mości się jak dziecko i opiera swoją głowę na jego kolanach.

Wałbrzyski spektakl nie ma punktu kulminacyjnego, można powiedzieć - za "No Manifesto" Yvonne Rainer - że nie chce być spektaklem, jakiego oczekujemy. Schubertowski kwartet jest urwany bez dogrania wszystkich części, muzyków wykonujących piękne, klasyczne melodie zamyka się w kubiku w kącie sceny albo każe chodzić wśród widzów tak, że trudno się na nich skupić i ich kunszt w pełni docenić. To granie z widzem ma w sobie coś z dowcipnej żonglerki inscenizacyjnymi pomysłami. Ale jednak ze mną po wyjściu ze spektaklu najdłużej pozostał ten przewijający się przez całe przedstawienie smutek, który ma w sobie coś z "Melancholii" von Triera - zwiastuje ostateczność, która na pewno nadejdzie.

Izabela Szymańska
e-teatr.pl
3 czerwca 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia