Życie Marii

"Madame Curie" - reż. Marek Weiss - Państwowa Opera Bałtycka w Gdańsku

Opery współczesne pojawiają się w Polsce nieczęsto, z tym większą radością należy powitać projekt Opera Gedanensis, w którego ramach Opera Bałtycka co dwa lata zamierza wystawiać nowe dzieło, powstałe na jej zamówienie.

W planach są między innymi opery: o Schopenhauerze (gdańszczaninie z urodzenia) z muzyką Piotra Mossa i librettem Antoniego Libery, o Hansie Memlingu (jego "Sąd Ostateczny" jest największym skarbem Muzeum Narodowego w Gdańsku) oraz kolejne w dziejach gatunku umuzycznienie "Romea i Julii" Shakespeare\'a. Przedsięwzięcie to ambitne i - nie ma co kryć - kosztowne, pozostaje więc mieć nadzieję, że organizatorzy pozyskają odpowiednie środki finansowe. Na razie im się udaje - 25 listopada przedstawiono w Gdańsku pierwszą z zaplanowanych oper: "Madame Curie" Elżbiety Sikory.

Przedstawienie szczęśliwie przypadło na czas polskiej prezydencji w Unii Europejskiej (i prowadzonego w jej ramach programu promocji I, Culture) oraz ogłoszonego przez UNESCO Międzynarodowego Roku Chemii, któremu patronuje Maria Skłodowska-Curie. Stąd pomysł podwójnej premiery dzieła: zanim trafiło do Opery Bałtyckiej, wystawiono je 15 listopada w Sali UNESCO w Paryżu, choć nie jest ona zbyt odpowiednia dla dzieł scenicznych z orkiestrą. Taka kolejność przesądziła o koncepcji przedstawienia, przygotowanego z myślą o niełatwych warunkach tej sali.

Autorka libretta, Agata Miklaszewska, starała się ukazać bohaterkę, jedyną w dziejach podwójną noblistkę, zarówno jako naukowca, jak kobietę targaną namiętnościami. Punktem wyjścia opowieści jest scena, w której Maria Curie -już wiedząc o przyznaniu jej po raz drugi Nagrody Nobla - otrzymuje list od członka Komitetu Noblowskiego z sugestią, że skandal związany z jej romansem z Paulem Langevin (zostawił dla niej żonę i dzieci) dyskwalifikuje ją moralnie jako beneficjentkę nagrody, wobec czego powinna odmówić jej przyjęcia. Trwa właśnie nagonka w prasie, Maria przeżywa rozterkę: czy ulec i pod presją opinii publicznej wyrazić skruchę, uznając się za niegodną nagrody, czy też ją przyjąć, narażając się być może na jeszcze większe szykany. Potem następuje ciąg retrospekcji i sennych wizji. Pojawia się Albert Einstein (duch, mara?) ostrzegając bohaterkę, że jej badania przyniosą światu więcej nieszczęść niż pożytku. Cofamy się o wiele lat: Maria w laboratorium wraz z ukochanym mężem, Piotrem Curie, odkrywa rad - szalona radość, a zaraz potem rozpacz: do domu wnoszą zwłoki Piotra, który zginął pod kołami wozu konnego. Bohaterce objawia się Matka Boska Fatimska; wizję tę Maria na przemian przywołuje i odrzuca. W kolejnych scenach oglądamy jej dalszą pracę naukową, narodziny romansu z Lange-vinem, dorastanie córek, mowę przy odbiorze Nagrody Nobla. Powraca wątek nagonki w prasie (Marię szykanowano za polskie pochodzenie i za to, że odniosła sukces w świecie nauki zdominowanym przez mężczyzn) oraz nieszczęsnego listu, następnie ukazana zostaje jej działalność na froncie w czasie I wojny światowej oraz triumfalna podróż po Stanach Zjednoczonych, gdzie otrzymała w prezencie rzecz bezcenną: porcję radu do dalszych badań. W końcu Maria podupada na zdrowiu, z bólem przyjmuje wiadomości o osobach, dla których kontakt z radem okazał się zabójczy; pojawia się m.in. umierająca Loie Fuller, tancerka, która dla efektu scenicznego pokryła swój kostium preparatem z radu, za co zapłaciła najwyższą cenę (postać ta przewija się przez całą operę). Powraca Einstein, który tym razem próbuje podnieść bohaterkę na duchu, przypominając o dobroczynnych efektach jej odkryć. Umierającą Marię przeprowadzana "na tamtą stronę" Loie Fuller.

Mozaikowy układ scen sprawdza się w inscenizacji - całość ma wyrazistą dramaturgię (pomijając może niezbyt przekofiujący początek), z mocną, pełną emocji kulminacją w scenie zmasowanego ataku na główną bohaterkę i z pięknym, wyciszonym finałem. Dobrze skonstruowane libretto w szczegółach jednak rozczarowuje, by nie powiedzieć budzi zażenowanie, bowiem operuje językiem niczym ze szkolnej czytanki albo akademii na cześć, na przemian z kwestiami rodem z wenezuelskiej telenoweli (szczyt kiczu to scena anty-modlitwy do Matki Boskiej). Pozostaje tylko liczyć na kiepską dykcję śpiewaków, niestety - na premierze była ona znakomita, a tekstu po prostu nie dało się słuchać.

Muzyki - przeciwnie: jest frapująca i - jak zwykle u Elżbiety Sikory - wysokoenergetyczna. Dźwięki, niczym atomy rozpędzone w akceleratorze, zderzają się ze sobą, generując kaskady nowych dźwięków mknących we wszystkich kierunkach naraz. Dysonanse, migotliwe barwy, rozświetlone (spektralne?) akordy, szepty i krzyki oraz subtelnie użyta elektronika - tak wygląda to w mikroskali, z dystansu można zaś dostrzec świetnie rozplanowaną, dynamiczną formę. Sikora, autorka już dwóch oper bądź co bądź, znakomicie czuje scenę, co kolejny raz udowodniła, między innymi brawurowo wykorzystując chór, który niemal bez przerwy towarzyszy bohaterce -jako komentator, przede wszystkim zaś uczestnik zdarzeń, zwykle bezlitosny, niczym tur ba w pasji.

Tytułowa postać ma prawo czuć się osaczona - chórzyści siedzą po obu stronach sceny na stromych schodach, niczym widzowie w amfiteatrze, za plecami Maria ma orkiestrę. Mały, zagracony skrawek sceny, który jej pozostał, staje się areną walki o godność i przetrwanie. Uczona musi stawić czoła zawistnikom, pastwiącemu się nad nią motłochowi, musi pokonać własne zwątpienie, a także wszechogarniającą szarość - szare jest tu niemal wszystko: od stołu laboratoryjnego zajmującego środek sceny, przez wiadra i worki z rudą uranu, kostiumy, betonowe konstrukcje dla chórzystów, na ich poszarzałych twarzach kończąc.

Wszechogarniająca szarość nie "zatapia" przedstawienia - akcja toczy się wartko, nie ma czasu na melancholię, trzeba walczyć. Teatralna narracja zawdzięcza dobre tempo reżyserii Marka Weissa, który ograniczoną przestrzeń wykorzystał maksymalnie. Wiele pomysłów jest naprawdę znakomitych: scena obrazująca dorastanie Ireny i Ewy, córek Marii (za ich plecami pojawiają się dorosłe kobiety, dziewczynki odchodzą, odprowadzane przez zjawę - Loie Fuller), wejście chórzystów, upiornych niczym zombie, widok Paula i Marii w bezruchu pochylonych nad stołem w scenie ataku prasy, albo kapitalna sekwencja z gazetami, które stają się narzędziem linczu. Są też fragmenty mniej przekonujące: miotanie się Marii po scenie na początku przedstawienia, czy też nachalne projekcje wideo przedstawiające bombę atomową i migawki z I wojny światowej; trzeba mimo to podkreślić, że całość pozostawia bardzo dobre wrażenie.

Ogromna w tym zasługa występującej w roli tytułowej Anny Mikołajczyk, która stworzyła kreację - nie waham się użyć tego słowa - wybitną. Obdarzona wspaniałym, mocnym sopranem (znanym - o ironio - przede wszystkim miłośnikom muzyki dawnej) o bezbłędnej intonacji, poradziła sobie z karkołomną, pełną dysonansów partią wprost fenomenalnie, śpiewając z ogromną ekspresją; znakomita była także pod względem aktorskim. Pozostali soliści również wypadli bardzo dobrze, nawet lepiej niż zwykle: ponieważ orkiestra siedziała w głębi sceny, kanał orkiestrowy był zabudowany, akcja zaś rozgrywała się na poszerzonym proscenium, w efekcie (trudno powiedzieć, czy zamierzonym) głosy śpiewaków było dobrze słychać - rozwiązanie do uwzględnienia w przyszłości, bowiem w Operze Bałtyckiej głosy niestety zazwyczaj giną. Z długiej listy solistów wymieńmy tylko kreujących główne postacie: Pawła Skałubę (Piotr Curie), Tomasza Raka (Paul Langevin), Leszka Skrlę (Einstein) i Monikę Fedyk-Klimaszewską (Missy Maloney), a także tancerkę Iulię Lavrentową w ważnej roli Loie Fuller. Rewelacyjnie zabrzmiał i odegrał swą rolę chór, przygotowany przez Roberta Nako-necznego, nie zawiodła również orkiestra. Całość poprowadził Wojciech Michniewski, dyrygując bardzo pewnie i wyraziście, co przy tak trudnej do wykonania partyturze jest dla muzyków bezcenne.

Po premierze "Madame Curie" z optymizmem czekam na operę o wielkim pesymiście, Schopenhauerze, życząc dyrekcji Opery Bałtyckiej wytrwałości w pozyskiwaniu funduszy. Dzieło Sikory na pewno warto poznać, chociaż - gdyby była taka możliwość - sugerowałabym chińską (lub fińską) wersję językową. Bez tłumaczenia.

Anna Pęcherzewska-Hadrych
Ruch Muzyczny
3 stycznia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia