Życie po życiu

"Odyseja. Historia dla Hollywoodu" - reż. Krzysztof Warlikowski - Nowy Teatr w Warszawie, premiera 4 czerwca 2021 roku

W najnowszym przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego historia nie kończy się, ale powraca w nowych wariantach i ludzkich wcieleniach. Po scenie chodzą Odys i Elizabeth Taylor, Penelopa, Kalipso, Roman Polański i Claude Lanzmann. „Odyseja. Historia dla Hollywoodu" imponuje rozległością spraw i doświadczeń, jakie porusza, a przy tym – jak na Warlikowskiego oczywiście – jest to teatr surowy, oszczędny, chwilami wręcz ascetyczny.

Zgarbiony Odys powoli zbliża się do sceny. Z początku z oddali dostrzegamy tylko jego sylwetkę, idzie gdzieś pod oknami, przez które widać ciepły zmierzch przy ulicy Madalińskiego. Przychodzi z gorącej tego dnia Warszawy czy kończy tu właśnie swą wędrówkę przez mityczne wyspy, bitwy, światy? Zapewne prawdą są obie wersje. Odys z Nowego Teatru dociera do kresu swej drogi, ale wie, że to tylko złudzenie. Może znieruchomieje na dłuższą chwilę na inwalidzkim wózku prowadzonym przez ponętną Kalipso, przybywającą tu z któregoś z klubów nocnych może Berlina czy Amsterdamu, może ta chwila przeciągnie się w nieskończoność, ale i tak nie przyniesie świadomości końca. Pierwszy obraz „Odysei. Historii dla Hollywoodu" Krzysztofa Warlikowskiego nie bez przyczyny nazywa się „Nieśmiertelność", ale w spektaklu to nie jest żadne błogosławieństwo, raczej wyrok. Mityczni bohaterowie powracają w nowych inkarnacjach, niosąc ze sobą brzemię tych samych spraw, ale istnieją wrzuceni w nową – tutaj nieludzką – rzeczywistość. Może jest tak, że jakaś ich cześć obumiera, aby odrodzić się na nowo, a może wchodzą w nich coraz to inne dybuki.

Przedstawienie Nowego Teatru rysuje przed naszymi oczami szeroką perspektywę ludzkich losów, ich podstawą jest okrucieństwo wojny, przerażenie Zagładą, nieusuwalny stygmat Holocaustu. To wszystko są sprawy graniczne, wydaje się, że i dziś należy o nich krzyczeć, przynajmniej do tego się przez lata przyzwyczailiśmy. Także w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego, choć już od lat artysta nie opowiada w jednym tonie, miesza konwencje, buduje na scenie zaskakujące polifonie głosów i emocji. Tym razem jest i podobnie, i inaczej – jednocześnie. Historii Izoldy Regensberg nie da się utrzymywać na jednym poziomie napięcia, dlatego Maja Ostaszewska ma w tej roli dwa monologi, które wpiszą się w poczet najbardziej wstrząsających w całym dorobku szefa Nowego Teatru. Ale ma też jako ta sama postać fragmenty bez mała rodzajowe, grane z zaskakującą, niby nie przystającą do tematu, a przecież fantastyczną lekkością. W tym tkwi tajemnica olbrzymiej skali „Odysei" Warlikowskiego oraz przyczyna bezradności kogoś, kto pisze o niej ranek po. 

Najłatwiej byłoby powiedzieć, że robi Warlikowski od lat to samo przedstawienie, pogłębia i inaczej oświetla najważniejsze dla siebie tematy, sam do siebie nawiązuje, czasem wręcz samego siebie cytuje. Trzy lata temu oglądaliśmy „Wyjeżdżamy', gdzie powracał do świata Hanocha Levina, ale i do siebie, gdy realizował „Kruma". Aktorom Nowego Teatru dawał role, w których odbijały się ich postacie z tamtej inscenizacji, jakby chciał przetestować, jaką drogę od tamtego momentu wraz z nim przeszli i gdzie znajduje się on sam. „Wyjeżdżamy" zapowiadało ucieczkę stąd, bo może życie tutaj powoli staje się niemożliwe, a mimo to na koniec okazywało się, że wszyscy zostajemy. Ze sobą i swoim naznaczeniem historią, która raz po raz się odradza. I już jesteśmy tu i teraz, w świecie „Odysei".

Na pierwszy rzut oka może to przedstawienie zostać uznane za bezpośrednie nawiązanie do „(A)pollonii" z 2009 roku, gdzie Warlikowski łączył dokumentalną prozę Hanny Krall z fragmentami z Ajschylosa i Eurypidesa, a także bodaj po raz pierwszy zderzał nas z fundamentalnie ważną dla siebie Elizabeth Costello - stałą bohaterką, a może i alter ego J.M. Coetzee, powracającą potem stale w kolejnych inscenizacjach polskiego reżysera. Struktura zatem jest podobna, ktoś, komu świat artysty jest bliski, poczuje się, jakby powrócił do oswojonej już po wielokroć rzeczywistości. Będzie miał rację, bowiem reżyser nie wyrzeka się języka wypracowanego przez lata, ciągle konstruuje swe scenariusze na zasadzie kolażu tekstów, motywów i cytatów. Teatr Warlikowskiego wbił się w świadomość ludzi mojego pokolenia, choć dochodzili do niego różnymi drogami, czasem i przez negację, zmieniał się także jego styl oraz instrumentarium. Dziś może wydawać się nam, że mamy je już rozpoznane, dlatego na spotkanie z „Odyseją" powinniśmy iść jak po swoje. I znowu – przez jakiś czas tak się czujemy, nie dostaniemy od twórcy żadnej radykalnej wolty, a przecież spektakl w Nowym Teatrze zdecydowanie udowadnia, że Warlikowski nie stoi w miejscu, wyraźnie, a przy tym łagodnie zmienia ton. Idąc wszerz historii, zanurza się w nią, ogołacając z rzeczy mniej koniecznych, choć przecież efektownych, przyjmowanych z aplauzem przez światową publiczność.

Zmiana zaczyna się od scenografii Małgorzaty Szczęśniak, zamieniającej dotychczasową sterylność oderwanych od konkretnego czasu dekoracji na obdrapane ściany hangaru przy Madalińskiego. Gdzieniegdzie widać plamy schodzącej farby, pespektywę zamykają okna, przez prolog i całą drugą część seansu odsłonięte. Tak bywało już wcześniej. Okno na Plac Szczepański otwierał w krakowskim Starym Teatrze Konrad Swinarski, okno na Wierzbową „grało" we wspaniałym „Morzu i zwierciadle" Jerzego Grzegorzewskiego w Narodowym w Warszawie. Szczęśniak pozwalając nam patrzeć przez okna na ulicę Madalińskiego i przechodzących tam przypadkowych ludzi, zmienia nasze widzenie samej „Odysei". Teatr staje się wyspą w świecie, a nie oderwaną od niego planetą. Poza tym znać w jej projekcie dotychczas rzadziej obecną w pracach znakomitej artystki surowość. Kilka foteli, łóżko, stół, śladem dawnych wizji Szczęśniak i Warlikowskiego jest tylko rząd umywalek wbitych w ścianę. Poza tym jest tylko to, co potrzebne do sceny. Redukcja zresztą odnosi się nie tylko do wizualnego kształtu inscenizacji.

Choć oczywiście jest w tym uproszczenie. Mit Odysa spotyka się tu przecież z opisaną przez Hannę Krall historią Izoldy Regensberg, która zrobiła wszystko, by ocalić męża, Szajeka. Izoldę gra przejmująco wspomniana Maja Ostaszewska, Szajeka celowo jakby odcięty od świata Mariusz Bonaszewski. Wspaniała jest Ewa Dałkowska jako Izolda w starszym wieku, gdy postanawia sprzedać swą biografię Hollywoodowi, by powstał z niej film. Pozwala to Warlikowskiemu zbudować błyskotliwą sekwencję z Romanem Polańskim (Piotr Polak), Markiem Hłaską (Jacek Poniedziałek) i Robertem Evansem (Marek Kalita), wreszcie z Elizabeth Taylor (Magdalena Cielecka). Plan jest jasny – Polański film wyreżyseruje, Hłasko napisze scenariusz, Evans go wyprodukuje, a Taylor zagra główną bohaterkę, bo Izolda sobie właśnie ją w roli siebie wymarzyła. Scena skrzącego się dowcipem dialogu tej czwórki i przysłuchująca się im Dałkowska z innego świata to osobna, piekielnie skomplikowana w istocie etiuda, a przy tym hołd dla kina i mrugnięcie okiem w stronę jego historii, a przy tym dowód na strategię reżysera, który w „Odysei" z sukcesem złączył najbardziej odległe konwencje. Blisko tych scen są bowiem wstrząsające monologi Ostaszewskiej – proszę koniecznie zwrócić uwagę, jak znakomita aktorka gra poza słowami – oraz film „Przesłuchanie" ze świetnym Bartoszem Gelnerem w roli gestapowca oraz Magdaleną Cielecką, czyli Taylor wcielającą się w Izoldę. Wybitna aktorka, bawiąc się partią jednej z największych ikon kina, nie powiela swych poprzednich wcieleń z przedstawień Warlikowskiego. Raz po raz zawiesza bowiem wpisany w nią blichtr, aby zmierzyć się z nieuchronnym. To zaś prowadzi do kluczowej sceny wywiadu, jaki niedługo po operacji wycięcia guza mózgu wielkości golfowej piłeczki przeprowadza z Taylor słynna dziennikarka Barbara Walters (Agata Buzek). Z pozoru jest jak wcześniej – gwiazda gra sarkastyczny śmiech jako ucieczkę od lęku i cierpienia. Jednak śmiech Magdaleny Cieleckiej brzmi tym razem przeszywająco – dreszcze przechodzą po plecach.

Można rzecz jasna mówić, że zespół Nowego Teatru potwierdza swą wyjątkową pozycję, wymieniać nawet mniejsze role Jadwigi Jankowskiej-Cieślak, Jaśminy Polak albo wspomnianych Polaka, Kality, Gelnera. Można, a nawet trzeba powiedzieć o kluczowej scenie spotkania Hanny Arendt z Martinem Heideggerem jako dwójki myślicieli, których „eksmitowała" filozofia, a jego jeszcze złamała zbrodnicza ideologia. Rozmowa Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik i Andrzeja Chyry to w istocie piknik w lesie w Szwarcwaldzie – koc, ona częstuje go jajkiem na twardo. I z tego budzi się refleksja na życie. Z lekkości, z aktorstwa rodzącego się mimochodem, jakby celowo kwestionującego same siebie.

Drugą kluczową scenę umieszcza Warlikowski w spektaklu, cytując fragment filmu „Shoah" Claude'a Lanzmanna. To świadectwo Abrahama Bomby, częstochowskiego fryzjera wywiezionego z całą rodziną do obozu w Treblince. Trafił tam do komanda roboczego, najpierw segregował mienie, potem obcinał włosy kobietom idącym na śmierć w komorach gazowych. Jego głos chwilami milknie, jednak Lanzmann (Wojciech Kalarus) przyznaje, że niejako „użył go" w swoim scenariuszu, pisząc kwestie bohatera. Uprawianą przez siebie formułę nazywa dokumentalną fikcją, co – pamiętamy – sprowadziło na autora „Shoah" wiele zarzutów. Warlikowski Lanzmanna nie ocenia, jego teatr nie rości sobie praw, by mówić, jak było, zresztą nie taka jest rola sztuki. Wydaje się jednak, że oddając głos francuskiemu twórcy pozwala mu wypowiadać się również niejako w swoim imieniu. Kiedy ogląda się „Odyseję", powraca do „(A)pollonii" można dojść do wniosku, że Warlikowski podążając na przykład za ludźmi opisanymi przez Hannę Krall bierze ich los, ale buduje na nim własną opowieść słowami Homera, Ajschylosa czy Eurypidesa. On także podpisuje fikcję dokumentalną.

Odysa miał grać w Nowym Zygmunt Malanowicz – spektakl dedykowany jest zmarłemu aktorowi. Gra go Stanisław Brudny, w wielu sekwencjach przejmujący jako przechodzień przez życie, wieczny tułacz czekający na ukojenie. Los Odysa powtarza się w innych realiach i z większą ostrością, podobnie zresztą jak innych postaci inscenizacji. W ostatniej scenie Ewa Dałkowska wciela się w rabbiego Groszkowera, a raczej dybuka, który wszedł jego cielesną powłokę. Izolda Ostaszewskiej to widzi, próbuje go zabić, bezskutecznie. Rabbi odchodzi, nucąc pod nosem wesołą piosenkę.

Historię świata na zawsze przykrył cień Zagłady – zdaje się mówić nam „Odyseja. Historia dla Hollywoodu" Krzysztofa Warlikowskiego – ale składa się ona z następujących po sobie żyć po życiach. A my musimy jakoś żyć z naszymi dybukami.

Jacek Wakar
Dziennik Teatralny
6 czerwca 2021

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...