Żyjmy dniem dzisiejszym

"Jutro też jest dzień pełen miłości" - reż. Kamila Pieńkos, Maciej Sajur - Teatr Bagatela w Krakowie

Niedawno miałam okazję obejrzeć widowisko muzyczne – jak zachwala afisz – wyreżyserowane przez najmłodsze pokolenie aktorów Bagateli: Kamilę Pieńkos i Macieja Sajura. Mając w pamięci fenomenalne realizacje jakie w niedawnym czasie widziałam na deskach tego teatru, oczekiwałam czegoś więcej. Niestety, nowa premiera Bagateli zwyczajnie mnie rozczarowała.

Przyjrzyjmy się kolejno wszystkim elementom tego widowiska muzycznego. Jak sama nazwa wskazuje, składa się ono w dominującej mierze z muzyki wokalnej, świetnie zresztą podanej widzowi zarówno od strony instrumentalnej (głównie prawa strona sceny – zespół, sporadycznie lewa – fortepian) jak i wokalnej (głównie lewa strona sceny i jej środek), a przy tym bardzo precyzyjnie dopasowanej do idącej w tle prezentacji (Paweł Penarski), na której wizualizowane są migawki z życia dwojga bohaterów: Oliwii (Kamila Pieńkos) i Franka (Maciej Sajur). Równie dobra jest gra świateł (Marek Oleniacz) płynnie i celnie wydobywających z pogrążonej w półmroku sceny postacie aktorów, piosenkami ilustrujących losy bohaterów opowieści czytanej przez postaci zgromadzone z lewej strony sceny. Światła kierują przy tym uwagę widzów na te elementy widowiska, które w danym momencie są istotne. Stroje, dosyć zróżnicowane, łączy stonowana czarno-grafitowo-biała kolorystyka. Mocniejszy akcent stanowią tu czerwone suknie wokalistek rozbijające jednostajność i monotonię sceny, a zarazem wskazujące na przekaz istotny dla opowieści. I – jeśli mowa o pozytywach – to właściwie wszystko.

Piosenki ilustrujące życie Oliwii i Franka pojawiają się jedna po drugiej, czasem tylko z chwilą przerwy na opowieść czytaną, o zgrozo, a nie graną na deskach, jakby nie było teatru. Przy tym owe utwory są w większości równie monotonne jak stroje. Podobna linia melodyczna, podobne tempo, zbliżone emocje. Znawcą muzyki nie jestem, ale dyskusyjny jest tu dla mnie związek wokalu z opowiadaną historią, a sama historia tak boleśnie naiwna i absurdalna, że chwilami zastanawiałam się kto miał być, w założeniu reżyserów, adresatem tego widowiska. Zdecydowanie brakuje też odpowiedzi na pytania postawione przez samych twórców, a dotyczące losów dorosłych już bohaterów. Tajemnicą jest dla mnie, jakim cudem pełna wiary w superbohaterów i moce nadprzyrodzone Oliwia kończy studia na chemii jądrowej, ale ostatecznie cuda się ponoć zdarzają. To, że po skończeniu studiów pracuje jako kelnerka to już całkiem logiczna współczesna rzeczywistość. Samobójcza próba, bo... - 'nikt mnie nie kocha', zakrawa na szczyt absurdu. O Franku wiemy jeszcze mniej. Odkąd wyjechał do Francji z rodzicami słuch o nim zaginął. Nie daje żadnego znaku życia tak na oko przez dekadę, po czym zjawia się w przy ladzie, gdzie pracuje Oliwia i... mamy miłość od drugiego spojrzenia, silną głęboką, prawdziwą. W sumie nawet dla kochających romanse historia tak prosta, naiwna i niespójna, że nawet humor przebijający momentami z komentarzy, czy reakcji bohaterów, tego podstawowego braku widowiska nie równoważy. Co ważniejsze, w natłoku znużenia monotonią i naiwnością opowieści oraz brakiem jakiejkolwiek głębi, ginie też jedna zaledwie scena, którą można by uznać za sens życia i spełnione dziecięce marzenie Oliwii. Scena, w której okazuje się, że człowiek może być w swoim zwykłym codziennym życiu dla kogoś superbohaterem, tak całkiem zwyczajnie i po prostu. Scena, która mogła by stać się początkiem, sednem bądź silnym zakończeniem opowiadanej historii.

Na koniec zaznaczam, że komentuję obejrzane widowisko skrajnie subiektywnie. Z punktu widzenia moich potrzeb i mojego rozumienia tego, czym jest widowisko. A dla mnie, niezależnie od tego jaki stoi przy nim przymiotnik, jest przede wszystkim wydarzeniem, w którym coś się dzieje i to coś oddziałuje na widza tak, by zapewnić mu jeśli już nie katharsis, to przynajmniej poczucie dobrze spędzonego czasu. Na ogół nie mam problemu z określeniem o czym jest widowisko i do jakich idei czy wartości się odwołuje. Lubię muzykę, ale lubię też jeśli ona coś sobą przekazuje i podana jest tak, by mnie poruszyć. A to, co działo się na scenie przy Sarego 7 mnie zwyczajnie nudziło, co biorąc pod uwagę fakt, że trwało raptem 75 minut mówi samo za siebie. Ciągle też mam przykre wrażenie, że jest to widowisko właściwie o niczym.

 

Iwona Pięta
Dziennik Teatralny Kraków
8 lutego 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...