19.05.2018, sobota (...czarne jest czarnym, a białe białym ...)

Nie jestem ekonomistą. Ani politykiem. Prędzej historykiem, ale też nie do końca. Na własnej skórze i przykładach bliskich mi ludzi przekonałem się, że nie ma lepszej formy własności, niż prywatna. Od wielu lat walczę o zwrot niesłusznie zagrabionego przez „komunę" rodzinnego majątku w Toruniu, przynajmniej o jego część, niektóre składniki, które pozwalają udowodnić czyją są własnością, a także o to, co nadaje się jeszcze do zwrotu. Opornie to idzie, ale idzie.

W niewielkiej, zabytkowej kamieniczce udało mi się odzyskać pomieszczenia na pierwszym piętrze: siedzibę przedwojennego biura firmy mojego dziadka oraz jego gabinet (którego drewniany wystrój wpisany jest do rejestru zabytków), gdzie, jako konsul honorowy Francji, przyjmował gości. Zwrócono mi również oficynę kamienicy, czyli dawne magazyny dziadkowego przedsiębiorstwa. We wspomnianych pomieszczeniach pierwszego piętra natychmiast rozpocząłem prace remontowe, w które wkładam serce, siły i pieniądze. Magazyny sprzedałem, a nabywca niebawem uczyni z nich cacko, odsłaniając gotyckie jeszcze cegły. Magazyny były w stanie ruiny całkowitej, a przebywanie w nich groziło utratą życia lub kalectwem. Nieco lepiej wyglądały wspomniane pomieszczenia frontowe, wynajmowane przez wiele lat od toruńskiej gminy przez solidnego najemcę, ale dopiero dzisiejszy remont odsłonił skalę zaniedbań, mimo, że ów najemca teoretycznie dbał o nie, ale przecież nie musiał inwestować w nie swoje. Tak to jest, kiedy przez długi czas prywatnym majątkiem mojej rodziny, podobnie jak dawną własnością innych, administrowali przypadkowi urzędnicy peerelowscy, a potem samorządowi. Parcele na obrzeżach Torunia, należące kiedyś do mojego dziadka, jeszcze do niedawna przypominały klepiska lub dzikie pola zarośnięte krzakami i chwastami. Ich nowi właściciele już rozpoczęli prace inwestycyjne. Wszędzie tam (wbrew komunistycznym ideologom), gdzie własność dostaje się w prywatne ręce, zaczyna rozkwitać, ale ile lat trzeba walczyć, aby wyszarpać należne mienie, nieraz całkowicie zdewastowane, na które nikt, ani państwo, ani samorządy nie miały pomysłu!

Na tej samej ulicy w Toruniu mieszkają moi znajomi, potomkowie rodziny zaprzyjaźnionej z moimi przodkami jeszcze przed II wojną. Odzyskali dwie kamienice, które sukcesywnie remontują, czyniąc z poszczególnych mieszkań, poszatkowanych przez komunistyczny kwaterunek, prawdziwe perełki wnętrzarstwa i architektury. Tu nie ma przekrętów reprywatyzacyjnych, wszystko odbywa się lege artis, dlatego pięknieje i wzbogaca się miasto, pracę mają liczni fachowcy, pożytek mieszkańcy.

Zapyta ktoś: jaki to ma związek z kulturą? Ano ma. Zarówno bezpośredni, jak i pośredni. Bezpośredni związek ma ze słynnymi sławojkami. U podstaw ich propagowania przez premiera któregoś Rządu II RP Sławoja Felicjana Składkowskiego legło przeświadczenie, że jak się ów wychodek pobieli, w drzwiach wytnie serduszko i zadba o czystość w środku to potrzebujący nie będą paskudzić na deskę i o higienę będzie łatwiej. Co okazało się słuszne, bo kultura w stosunkach międzyludzkich, ta elementarna, nie bierze się z księżyca, tylko wymaga troski i dbałości. I nauki! A tu niektóre posłanki i paru posłów Najjaśniejszej III (dla niektórych już IV!) Rzeczpospolitej wygadują takie obrzydlistwa pod adresem bogu ducha winnych niepełnosprawnych i ich heroicznych matek protestujących w Sejmie, że wydaje się, jakby ci parlamentarzyści nigdy nie korzystali ze sławojek.

A pośredni związek? Skojarzenia zawierają się w pytaniu: do kogo należy kultura, czy do decydentów, artystów, czy może do nas wszystkich? Decydenci bardzo chcieliby ją zawłaszczyć, najlepiej po cichu, nie nazywając tego procesu polityką kulturalną, ale niewątpliwie ma on charakter polityczny i wynika z preferencji partii, którą reprezentują. Tylko środowiska skrajnie liberalne głoszą potrzebę całkowitego urynkowienia kultury, co również jest ewidentnym przegięciem. Artyści, jak to artyści, mają na ogół rozbudowane ego i domagają się praw właścicielskich, wolności i pieniędzy, bo wówczas będą mogli dobra kultury w sposób nieskrępowany tworzyć. To też jest przegięcie. Gdzie zatem leży prawda? Zapewne w banale, że kultura należy do nas wszystkich i wszyscy sprawujemy nad nią pieczę. Wszyscy to znaczy kto? Ci którzy za nią i na nią płacą, choćby symbolicznie oraz chcą z własnej woli w niej uczestniczyć i z niej korzystać. Takie współwłaścicielstwo społeczne to też utopia, ale myślę, że mądrze zorganizowane ma pewne szanse. Pod warunkiem, że poczujemy się prawdziwymi właścicielami kultury, a nie osobnikami poruszającymi się po terenie zawłaszczonym. Jakie to proste: krzesło, na którym nie daje się siedzieć musi zostać nazwane krzesłem wadliwym, samochód, który ciągle się psuje, powinien zostać okrzyknięty samochodem nie nadającym się do jazdy, a mieszkanie, kompletnie nieustawne, niech zostanie uznane za błąd architekta. Takie buble nie mogą wbrew większości uchodzić za arcydzieła, jak często dzieje się w kulturze i sztuce, gdzie krzykacze mają mocne głosy i potrafią wmówić niejedno. O naszej współwłasności zaczynają decydować uzurpatorzy. To też forma zawłaszczenia.

Zabytkowa kamienica mojego dziadka potrzebowała kogoś kto o nią zadba, ma w tym cel, ma pomysł oraz kogoś kompetentnego z zewnątrz kto powie, że czarne jest czarnym, a białe białym.



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
19 maja 2018