966, czyli klątwa?

Gdzie jak nie w Gnieźnie opowiadać o chrzcie Polski, wnikać w kontekst, oscylować między faktami i fantazją, drążąc sens z szacownej, ponad tysiącletniej perspektywy, uważnie spoglądając przez filtr współczesności.

Spektakl u Fredry jest fascynującą wizją najważniejszego momentu w naszej historii, determinującego ją jak żaden inny, starcia dwóch odmiennych, cywilizacyjnych żywiołów - Słowiańszczyzny i Zachodu, wizją podaną z solidnym przymrużeniem oka, ale nieodżegnującą się od poważnych kwestii. Gniezno to idealne miejsce do zadawania pytań o naszą tożsamość, jej cenę, o to czy i jak się zmieniliśmy, o nasze gniazdo, o korzenie po prostu, o których przecież wiemy tak niewiele, traktując dziewiątkę i dwie szóstki jako prapoczątek kultury i państwowości niemalże.

A przecież to nie wtedy się zaczęło, długo już funkcjonowały okrzepłe struktury, wierzenia, bogata i intrygująca mitologia, którą odtwarzamy ze strzępów, ulegając urokowi prasłowiańszczyzny, owej terra incognita, bo przecież byliśmy na skraju wiodących, przenikających się kultur, ciągle z boku, wsobni i osobni. Odkrywany w spektaklu ryt pogański ma moc, jest widowiskowy, uwodzi naturalną dzikością i nieskrępowaniem, nic dziwnego, że utrzymywał się jeszcze, mimo represji, przez stulecia. Gnieźnieński spektakl to tylko i aż projekcja, opowieść, o czymś, co się mogło zdarzyć, i w tym przede wszystkim jego siła. Twórcy zapraszają na pokład wehikułu czasu, który ostro rusza, aby zdążyć z millenijną podróżą przez ledwie dwie godziny, nie zwalniając tempa, mknąc przez baśń, mit, historię, wszystkie przecież tak daleko i tak blisko. Siebie i nas.

Inscenizacja jest spektakularna, ma rozmach, wizualnie olśniewa, w niemałej mierze zawdzięczając to scenografii autorstwa Mirka Kaczmarka, formującej przestrzeń w rodzaj ringu, areny opisywanych zmagań rozlicznych żywiołów, z gigantycznym, dominującym ekranem – horyzontem, ze zjawiskowymi projekcjami video Wojciecha Kucharczyka. Czego tam nie ma - oszałamiająca feeria kolorów, multum krajobrazów, ziemskich i rajskich, bogowie i boginki, przebogata symbolika, ziemia i kosmos, uniwersum po prostu, jak na ramy aktu stworzenia, tworzenia, burzenia i przetwarzania przystało. Efekt znakomicie wzmacnia muzyka tego samego autorstwa. Wszechogarniająca, patetyczna, solidnie wspierająca rytm dramaturgii spektaklu, budująca suspens gry o tron: książęcy i biskupi.

Osią narracji tej jakże literackiej historii, brawurowo skomponowanej przez Jarosława Murawskiego, świetnie żonglującego słowem, znaczeniem i sensem, jest to, co mogło zdarzyć się przed chrztem, owa aksjologiczno-polityczna kuchnia władzy – boskiej i ziemskiej, kształtującego się lokalnie sojuszu ołtarza i tronu. Pokazana nieco komiksowo, kolorowo, z jakże błyskotliwymi odniesieniami do tego co tu i teraz, jakby ta piankowa, nomen omen, historia zataczała nieustanne koło. Pyszna zabawa, ale niepozbawiona rosnącej szczypty dydaktyki. Jest to także opowieść o toksycznej relacji elit i ludu, pierworodnym i immanentnym grzechu zaniechania tego ostatniego, wiecznie chętnego do przehandlowania wolności wyboru, w tym przypadku porzucenia odwiecznej wiary, w zamian za bezpieczeństwo, oddanie jej w pacht tym, którzy zapewnią koryto i kloakę, ze świętym spokojem w pakiecie. Tanio, rzecz jasna.

Jedną z dwóch najistotniejszych postaci dramaturg czyni Mieszka (konsekwentnie ambiwalentny Maciej Hązła), miotanego rozterkami o miejsce w historii i na banknotach, wahającego się między racją stanu a racją przodków, prawie gotowego na porzucenie obrządku wielu pokoleń, uciekającego geopolitycznie do przodu, usiłującego wybrać religię, przepustkę do nowego świata. Kapitalna jest scena międzynarodowych targów wiary, w której słabnący władca usiłuje wybrać między judaizmem, islamem a chrześcijaństwem wschodnim, z zawzięcie, w tanecznym rytmie, konkurującymi emisariuszkami, zachwalającymi na owym bazarze świętości zalety swoich wyznań w hebrajskim, grece i arabskim, kupcząc w świątyni, choć póki co nie wiadomo jakiej. Wszystko w poszukiwaniu kompasu moralnego. Władca wybrać nie chce, a może nie umie, więc wiara wybierze jego, w demonicznej postaci Jordana.

Biskup, w ognistej, wieloznacznej kreacji Rolanda Nowaka to twardy przeciwnik, zdeterminowany pragmatyk prozelityzmu, srogi ewangelizator, elastyczny mądrością etapu, choćby wtedy gdy niesie giętki, nieokrzepły jeszcze krzyż, czując opór materii w krnąbrnym i upartym ludzie, więc nęcący wizją aksamitnej konwersji poprzez słowo, lecz gdy to nie działa, a czas nagli, płynnie przechodzi do gróźb: „Albo uwierzycie, albo zginiecie". W takim kontekście zastany politeizm jawi się jako demokratyczny, a proponowany monoteizm – dyktaturą duszy, bogowie są bowiem naturalnie przyjaźni, a obcy bóg przemocą oktrojowany. Nowak mistrzowsko nadaje tej postaci rys mefistofeliczny. Weźmy za przykład scenę gdy kreśli listy do mocodawców, składając raport z postępów podboju, ów cyniczny pamiętnik kolonizatora, bezwzględnego karierowicza, gotowego zaimportować szatana z pogańskiego rytu, bo tak jest taniej i skuteczniej. Jordan jest modelowym produktem korporacji, która rzuciła go z rynku już zdobytego - Sycylii, na rynek dziewiczy. Musi biedak zamienić aksamitne Pinot Grigio na kiszoną kapustę popitą mlekiem. Z wszelkimi, najgłębszymi tego konsekwencjami. Ale - cel uświęca środki, a że w tym praktykę ma imponującą, z maestrią zarzuca misterną sieć na Mieszka, perfekcyjnie manipulując uginającym się władcą, któremu pozostaje już tylko przekupić lud, lawirując między roszczeniowością trzynastek, czternastek i innych postaci konwertyckiej kiełbasy a pustką skarbca, bo przecież zakupiono machiny oblężnicze z demobilu, a Norman płakał jak sprzedawał. Taka okazja, jak i chrzest zresztą. Rozedrganego władcę chętnie zrelaksuje Bogna, deklarując: „Pocieszę, ręką pobruszę, a ty poczywaj...". Tak też się pisze historia, chętnie w farsowej tonacji.

Wartą uwagi kreacją jest Dobrava w brawurowej, transgresyjnej interpretacji Wojciecha Siedleckiego. To nie pierwszej młodości importowana katalizatorka konwersji, przepoczwarzona już z kokietki w kokotę, ze sporą domieszką kabotyństwa, wytrawna wielbicielka uroków władzy. Czeszka ma nader utylitarny dar wybiórczego patrzenia przez różowe okulary, uporczywego niedostrzegania krzyczących minusów i dostrzegania nieistniejących plusów, pod jednym wszak warunkiem, iż jest to korzystne i opłacalne. Nie stroni też od kąśliwej z praskiej perspektywy ironii, kiedy puentuje pozycję północnych sąsiadów: „ wy to zawsze sto lat za nami!". Patrząc na nią trzeba docenić kostiumy projektu Mirka Kaczmarka - tych Słowian w dzianinach i futrach, prawie jak z „Gniazda", który to film też o tym momencie dziejów traktował, tutaj w wersji eko.

Jest wreszcie Martyna Rozwadowska – Mokosz, Bogini Życia i Rozkoszy, w chyba najbardziej zjawiskowym kostiumie spektaklu, narratorka uwertury – kondensatu słowiańskich mitów kreacjonistycznych, z pogodną melancholią i dystansem opisująca raj tworzony i utracony, znakomicie wczuwająca się w ulotną poetykę owego przekazu, w scenach poprzedzających konkwistę z Zachodu, nieczystej walki o dusze maluczkich.

Żartobliwą, zdystansowaną narrację spektaklu przełamuje scena chrztu, kiedy to triumfujący Jordan, wizualnie bliski wyobrażeniom św. Piotra, lecz z błyskiem oka Savonaroli, nawraca scenę i widownię hurtowo, jakby gonił target, z furią tnąc powietrze kropidłem, niczym biczem lub mieczem. Kończąc łacińską formułę z emfazą wykrzykuje: „Amen!", co nie brzmi jak błogosławieństwo na nową drogę, a raczej jak apage satanas, klątwa punktu bez powrotu, zgrzyt domykającej się krypty. Na wieki wieków. Roma locuta, causa finita. A wtedy ponad obalone figury słowiańskich bogów, powstaje z piany w akcie groteskowej intronizacji gigantyczny, nadmuchiwany Chrystus, w formie doskonale kojarzonej w Polsce AD 2023, sarkastycznie kłaniając się w podzięce za te wszystkie wieki.

Zatem - zmrużmy oczy, patrząc jasno na świat. Marcin Liber precyzyjnie spaja wszystkie składowe inscenizacji, nie dając widzom oderwać wzroku od sceny, sumiennie synkretyzując sacrum i profanum, mit i realia, historię i współczesność, lirykę i groteskę, etykę i estetykę. Powstał spektakl dopełniony i wybitny, magnetyzujący widownię, immanentnie ironiczny, urokliwie elegijny, lekki w formie, ważki w treści. Mądry i uczciwy. Czy uwierzymy w tę wizję? My, potomkowie tych, o których mowa? W końcu, jak pada ze sceny, każdy idzie tam gdzie wierzy, warto zatem wejść do Fredry nawet i kilka razy, bo spektakl jest gęsty od znaczeń i tropów, nęcący, gotowy na nienasycenie uważnego widza, kuszący wielokrotną satysfakcją.

Każdy przecież ma swoją historię, tego nikt nam nie zabierze...



Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
21 marca 2023
Portrety
Marcin Liber