A mury runą, runą, runą

Ogromne plandeki w zielonym (koszarowym) kolorze, spowijające przestrzeń sceniczną, skutecznie zasłaniają surową przestrzeń Ruin Teatru Miejskiego.

Zapada zupełna ciemność. Publiczność oczekuje w skupieniu. Atmosferę pączkującego oczekiwania rozdziera nagle głośna i uwznioślająca muzyka Bartka Straburzyńskiego. Mimo ciemności, wyobraźnia przenosi nas w rok 1968. Dowodzona przez radzieckiego generała Iwana Pawłowskiego Armia Północ zmierza w stronę granicy czechosłowackiej. Wataha czołgów przedziera się przez sosnowe lasy prowadzona przez usmarowanych sadzą na twarzach polskich czołgistów. Snopy zielonych świateł padających na pustą scenę unaoczniają, jak bardzo się myliliśmy. To tylko mały, drewniany czołg, zasilany baterią przejechał przez scenę.  

Bo i nie o przedstawienie panoramy działań wojennych tu chodzi ani poruszenie kwestii politycznych, a o wojnę w skali mikro. Nie setki czołgów, a jeden, ten szczególny. Nie obraz globalnego konfliktu narodów, a losy zwykłych ludzi zaplątanych w wir wydarzeń, który z ich perspektywy jest zupełnie niezrozumiałą rozsypanką. I do tego ten dziwny las, w którym można natknąć się co parę kroków na czeskiego żołnierza, profesora akademickiego, polskiego czołgistę, grzybiarki, radzieckiego porucznika, tanią dziwkę czy biedną kupcową z niedorozwiniętym synem. 

Ten swoisty tygiel narodowościowo kulturowy musi wywołać nieoczekiwane, nierzadko komiczne zwroty akcji. Nosi również w sobie koloryt Legnicy, czerpie potencjał z tego miasta różności. Miasta, które od wielu już lat inspiruje i dostarcza wciąż nowych historii reżyserowi i dyrektorowi legnickiego teatru – Jackowi Głombowi.

Tajemnicze zaginięcie czołgu T-34 zwanego Biedroneczką, który odłączył się od dywizji i słuch o nim zaginął stanowi tylko punkt wyjścia do fikcyjnej opowieści w sztuce autorstwa Roberta Urbańskiego. Oto w sercu lasu najprawdopodobniej czeskich Budziejowic załoga czołgistów musi zmierzyć się ze znacznie cięższym kalibrem niż karabin maszynowy – z napadem tutejszych mieszkanek. Pozbawieni łączności żołnierze bezskutecznie próbują odpalić niedziałający czołg. Dalsze komplikacje spadają na bohaterów efektem lawiny, których dostarczają przewijające się przez las (ze zdumiewającą częstotliwością) liczne postacie. Całość kończy się w najgorszy do pomyślenia sposób, czyli szybkim pozamykaniem wszystkich wątków, gdzie każdy w szczęściu i miłości idzie w swoją stronę. Nierealne, irytujące i przegadane to pojednanie ogólnonarodowe.

Kostiumy prowizoryczne i tylko przypominają prawdziwe mundury, tak, jak drewniana makieta czołgu prawie naturalnej wielkości. Aktorskie twarze tylko miejscami stają się przekonywujące. Komizm z takich, który nie śmieszy, albo też z takich, który tylko go udaje, bo gorycz zbyt mocno ściska za gardło. Ileż w końcu śmiać się można z czeskiego akcentu lub „tańca łamańca” w wykonaniu polskim, który udawał kozaka? Za mało tu tego absurdu czeskiego, o którym wciąż mówi reżyser, beztroskiego śpiewu w najgorszych opałach, a za dużo moralizatorstwa spod czarnej gwiazdy „za wolność naszą i waszą”, mimo że przecież wydźwięk dramatu jest zupełnie inny. Powstaje pytanie, czy nie zabrakło pomysłów inscenizatorskich na wypełnienie tych miejsc, które zostawiła – trzeba przyznać – dobra sztuka. Dialog dramatyczny zatem nie zawiódł, podobnie i ten postaci, które w ostatnich scenach doszły do wniosku, że tylko dialog właśnie może rozwiązać konflikt. Na poziomie zaś teatralnym zabrakło kontaktu, a pozostało tylko przedstawienie bez odbioru jak czołg z zepsutą radiostacją.



Małgorzata Bryl-Sikorska
Dziennik Teatralny Katowice
15 maja 2009
Spektakle
Operacja "Dunaj"