A to Polska gaśnie

Trza być w ciężkich butach na "Weselu". Jan Klata inscenizuje Wyspiańskiego w przygniatającej, ale wiernej oryginałowi konwencji. To godne pożegnanie reżysera z krakowskim teatrem.

To nie miało tak być. Zapowiedziana jakiś czas temu premiera "Wesela" miała ugruntować rozłam, pogłębić podziały, zaostrzyć konflikt. Zgodnie z tym, czego oczekuje się po kontrowersyjnym, ale charyzmatycznym dyrektorze. W kolejnej reżyserskiej prowokacji Jan Klata miał pokazać, że dzieli i rządzi. Tak przynajmniej, tuż przed jego drugą, niemal pewną kadencją w krakowskim Starym Teatrze, wydawało się nawet przeciwnikom tej posady. Lepszy przecież wróg zapoznany niż ktoś z łapanki. Na Klatę można pomstować, podczas gdy klęskę emisariusza "dobrej zmiany" już ciężko byłoby znieść. Kraków to nie Wrocław. Tu chodzi o scenę narodową, jedną z dwóch w kraju. Komu chciałoby się bawić w środowiskową destabilizację?

Są chętni. Część komisji opiniującej rozpisany dyrektorski konkurs, postanowiła zaszaleć i w nowym sezonie zastąpić Klatę bliżej nieznanym Markiem Mikosem. Do zabawy dołączył minister kultury Piotr Gliński, przychylając się do zaskakującej decyzji. Tak zamiast zwyczajowej repertuarowej premiery jest premiera profetyczna. Coś, co miało być paliwem na kolejny sezon, przeistacza się w symboliczny testament. Ostatni spektakl dyrektora i reżysera na krakowskiej scenie. Spektakl, który jakoś ciężko skrytykować. Bo nawet przeciwnicy Klaty muszą przyznać - to kwitesencja tego, co u reżysera najbardziej stylowe. Z wieloosobową, wielopokoleniową obsadą, która gra tutaj tak, jakby zaraz miał się skończyć świat.

Wyspiański wiecznie żywy

Wyspiański to jak na Klatę wybór nieoczywisty, wręcz sensacyjny. Reżyser przyznaje wprost, że do inscenizacji "Wesela" musiał dojrzeć. Dojrzeć musiała i publiczność. Spektakl Klaty pojawia się chyba w najlepszym dla spuścizny Wyspiańskiego momencie. Kiedy klasyczne odczytania Grzegorzewskiego czy Wajdy przestają wystarczać, a bieżąca sytuacja społeczno- polityczna dopisuje coraz ciekawsze aktualizacje. Repertuar rodzimych teatrów jest obecnie wypełniony przez mniej lub bardziej radykalne adaptacje dzieł dramaturga. Samo "Wesele" przeżywa zarazem renesans jako dzieło otwarte na nowe interpretacje, co niedawno, w błyskotliwym katowickim przedstawieniu, uświadomił Radosław Rychcik.

Klata stanął zatem przed niełatwym wyzwaniem. Odczytać nie tyle kanon, co żywą, jątrzącą lekturę. Zaproponować własną wizję, która wyróżni się na tle innych nowatorskich ujęć. I trzeba przyznać, iż to"Wesele" cechuje naprawdę wyrazista autorska koncepcja. Spektakl, który został podzielony na trzy, różne pod względem nastrojowości, temp i ekspresji odsłony, trudno pomylić z dziełem innego reżysera.

Z orłem na koszulce

Reżyser czyta Wyspiańskiego wnikliwie na poziomie tekstu, ale też kreuje niezwykle umowną scenerię. Bronowicką wieś zastąpiła przestrzeń, w której historia przeplata się z współczesnością. Pośrodku sceny niczym totemiczny punkt stoi drzewo z kapliczką - tyle. że drzewo bez korony, a kapliczka bez świętego obrazu. Wejścia na scenę zdobią zasłonki w ludowych, łowickich kolorach. Ta scenografia (przygotowana przez Justynę Ługowską) jest aczkolwiek daleka od "cepeliowskiej" rekonstrukcji.

Katarynka Wernyhory z Chopinem, Orzeł na patriotycznej bluzie Czepca, Szela "torturowany" dźwiękiem piły czy oazowe śpiewy księdza to już inscenizacyjne smaczki. Widownia szybko je wychwytuje. A jednak nie one decydują tutaj o sile przekazu. Efektowne konteksty są tylko bonusem do odbywającej się na scenie, niemal chirurgicznej, wiwisekcji narodowej tożsamości. Ukazywanej, jak u Wyspiańskiego, w mało afirmatywnej tonacji.

W swoim "Weselu" Klata nie skreśla żadnego ze znaczących monologów postaci. Ba, można odnieść wrażenie, iż w przypadku Poety czy Dziennikarza zostały one zintensyfikowane. Tak, aby wydobyć klasową, intelektualną, emocjonalną alienację bohaterów. Tytułowa uroczystość, która drogą (mez)aliansu miała zabliźnić społeczne rany, wzmaga kontrasty. Z jednej strony - zapętlenie "przygniecionego" samoświadomością poety, z drugiej - wściekły rewanżyzm Czepca. A gdzieś pośrodku niezdecydowany Gospodarz, który sciszoną refleksję po otrzymaniu Złotego Rogu, kwituje ostentacyjnym splunięciem. Jakby rzucał klątwę na ogniskujące się wokół kolejnego, krwawego zrywu emocje.

Metal dla weselnych zombie

Polskość w "Weselu" jest pogrążona w inercji, wewnętrznie skonfliktowana, ciągle przegrupowująca i licząca swoje siły. Ale to też, niekoniecznie plebejskie, rytuały związane ze świętowaniem i zabawą. Dla wielu odbiorców tożsame, przy spotęgowanej fantasmagorii, z pijackimi mirażami. Klata bynajmniej nie trywializuje tej pozawerbalnej sfery. Dzięki zaproszeniu do współpracy śląskiego zespołu Furia, funduje publiczności delirium, które przechodzi w prawdziwe pandemonium.

Furia, która sama określa swój styl mianem nekrofolku, pełni w spektaklu funkcję kapeli weselnej. Pomysł więcej niż trafiony. Muzyka zespołu łączy w sobie death-metalowy zgiełk ze słowiańską, a nawet pogańską melodyką. Ta symbioza post-kultury z pra-tradycją, owocuje oszałamiającą ścieżką dźwiękową.

Klata wieńczy pierwszą odsłonę spektaklu ciągnącym się przez długie minuty lunatycznym tańcem. Ciężkiej muzyce towarzyszy tu choreografia, która nie wyzwala, ale więzi postaci. Przypominają one jakieś weselne zombie, rodem z teledysku "Thriller" Michaela Jacksona. Wstawać trupy. Koniec spania. Będziemy latać - porykuje wokalista na początku drugiej części.

Chochoł nie przyszedł

Wykop, jaki serwuje, non stop obecna, na scenie Furia, aż prosi się o dziką, bliską pogo kulminację. Tymczasem Klata nie szykuje bohaterom żadnego katarycznego doświadczenia. Im bliżej świtu, tym większa gorycz zbiorowej porażki. Dlatego tak istotne są wspomniane, recytowane chwilami w kompletnej ciszy monologi. Zwłaszcza ten Gospodarza, którym właściwie spektakl mógłby się zakończyć. Ale wtedy widzowie nie zobaczyliby poruszającego finału. Bez Chochoła, za to Jaśkiem, który po cichu opuszcza zastygniętą w martwiczym bezruchu scenę. A to Polska właśnie. Polska, która gaśnie.

Tych momentów przystopowania akcji jest w spektaklu Klaty sporo. Mają one związek z dość wiernie odtwarzaną fabułą pierwowzoru, jak i epizodami licznej obsady. W iście gwiazdorskim gronie znalazły się legendarne postaci polskich scen, również te, które grały wcześniej w przełomowych inscenizacjach "Wesela" - Anna Dymna, Jan Peszek, Elżbieta Karkoszka. Najważniejsze fragmenty należą jednak do przedstawicieli obecnego zespołu Starego Teatru - Radosława Krzyżowskiego jako Pana Młodego, Romana Gancarczyka jako Dziennikarza, Krzysztofa Zawadzkiego jako Czepca, Zbigniewa Kalety jako Poety oraz Juliusza Chrząstowskiego jako, być może najważniejszej postaci tej inscenizacji, Gospodarza.

Intensywne kreacje poszczególnych aktorów nie zmieniają faktu, iż spektakl Klaty jest dziełem doskonale funkcjonującego zespołu. Pracą zbiorową, w której chyba żaden element obsady nie odstaje od reszty. Ten test ekipa Starego Teatru zdaje naprawdę celująco. Jeśli zaś chodzi o Klatę, to kolejny po "Wrogu ludu" jego mocny, pesymistyczny i sporo mówiący o rodzimej mentalności spektakl. W obliczu demontażu krakowskiej sceny przez "człowieka znikąd", nabierający dodatkowej wymowy. A przecież, dla higieny, chciałoby się na Klatę ponarzekać. To nie tak miało być!

Premiera spektaklu odbyła się 12 maja na Dużej Scenie Narodowego Starego Teatru. Kolejne spektakle w czerwcu.



Łukasz Badula
www.kulturaonline.pl
2 czerwca 2017
Spektakle
Wesele
Portrety
Jan Klata