A to Polska właśnie

- Polska potrzebuje wielu błaznów, wielu komediantów. Może i ja w tym poszukiwaniu porozumienia mogę coś zrobić jako komediant? - mówi OLGIERD ŁUKASZEWICZ, aktor Teatru Polskiego w Warszawie oraz prezes Związku Artystów Scen Polskich.

Ubiegłoroczne, 29. już spotkania teatrów jednego aktora w Toruniu zainaugurował pan swoim monodramem "A kaz tyz ta Polska, kaz", skomponowanym z tekstów Stanisława Wyspiańskiego. Monodram miał oficjalną premierę w roku 2000 i od 15 lat za panem chodzi. Wciąż aktualny? - Wciąż. Długo pan nad nim pracował? - Nad scenariuszem? Dwa dni. I od tego czasu nie robi pan zmian? Rzeczywistość drepcze w miejscu? - To nie tak. Wiele się zmienia, ale pewne nasze przywary - kłótliwość, gdzie nie trzeba, i nadmierna układność, kiedy nie trzeba, niewiara w siebie i przecenianie się - trzymają się nieźle.

To "kaz tyz ta Polska"?

- W sercu. Panna Młoda o to pyta w "Weselu", a Pan Młody odpowiada, że w sercu, że tam znaleźć można wizję spajającą wspólnotę, tę wyśnioną Polskę. "A to Polska właśnie", tak powiada.

Polska w pańskim monodramie to stos gazet porozrzucanych na stoliku. Pomieszanie języków. Polityczna wieża Babel?

- Wyspiański był poirytowany poziomem gazet krakowskich. Mawiał, że sam najchętniej redagowałby wszystkie gazety, przy czym każdą z jej punktu widzenia. Nie był za zamykaniem komukolwiek ust, ale za tym, by spór o Polskę miał poziom. Dlatego ja kładę na moim stoliku różne gazety z dodatkiem słów polskie, polska: "...Niepodległa", "Myśl...", "Polska" i czołowe dzienniki "Rzeczpospolita" i "Gazeta Wyborcza". Przyjąłem, zainspirowany pomysłem Wyspiańskiego, że to ja mogę być rzecznikiem tego wielogłosu. Ale przed laty, kiedy przygotowywałem ten monodram, występowałem w błazeńskiej czapce uformowanej ze stronic "Rzeczpospolitej".

Pamiętam.

- Potem zrozumiałem, że w ten sposób jestem rzecznikiem tylko jednej wizji polskiej publicystyki. Teraz nakleiłem na swoją błazeńską czapkę wycinki z wielu gazet. Tak jak Wyspiański chciał. On chciał w temperaturze dosyć nakręconych emocji prowadzić debatę nie tylko emocjonalną, ale i intelektualną, ujawniającą sprzeczności życia narodowego. Ot, choćby jedna z Masek w "Wyzwoleniu" zauważa, że wszyscy są artystami, wiedzą, co to sztuka, a więc najlepiej milczeć.

A znowu inna, Maska 18, powiada: "My nie jesteśmy obowiązani do niczego, bo my nie jesteśmy artyści"...

- Wyspiański mnoży sprzeczności, wydobywa je i z upodobaniem konfrontuje. Sam siebie trochę usprawiedliwia, że jest taki emocjonalny, a nie wyważony. To frapujące wyzwanie dla aktora, który chciałby wieść spór o Polskę, o przyszłość za pomocą słów Poety.

Kiedy objawiła się ta fascynacja? Jak to się zaczęło?

- Dobrze to pamiętam, byłem aktorem Teatru Narodowego, kiedy się okazało, że nie ma dla mnie ról w "Weselu", jest tylko poślednia rola Żyda, a ja aspirowałem wtedy do roli Dziennikarza, ale dostał ją kto inny. Założyłem się wtedy z Jerzym Grzegorzewskim, który "Wesele" reżyserował, że jako komediant narodowej sceny będę działał i tekst Wyspiańskiego wykorzystam. Działałem w różny sposób, a przygotowany później monodram stał się moim kredo, drogowskazem działań, które uświadamiają, jaką rolę Teatr Narodowy powinien odgrywać w życiu społecznym.

Na przykład?

- Na przykład słowa Racheli zainspirowały mnie do postawienia namiotu przymierza ("ta chałupa rozświecona, / z daleka, jak arka w powodzi", poetyzuje Rachela w zachwyceniu). My, aktorzy, mówiliśmy, co dzisiaj ma Rachela do powiedzenia Teatrowi Narodowemu. Namiot przymierza stanął obok gmachu teatru, niewiele metrów od murów warszawskiego getta z czasów okupacji. Takimi działaniami próbowałem budować dialog Teatru Narodowego z narodem. Potem pojawiła się szczególna okazja, kiedy Kazimierz Kutz znalazł się wśród założycieli fundacji na rzecz aktywności obywatelskiej i na inaugurację działania tej fundacji mogłem zagrać dla jej działaczy swój monodram w Teatrze Narodowym. Wychodził od kwestii Dziennikarza z "Wesela" i mówił o rozczarowaniu wolną Polską, posługując się słowami Poety, bez potrzeby uciekania się do współczesnej publicystyki. Gdzieś z balkonu przysłuchiwał się tej mojej konfrontacji z widownią Jerzy Grzegorzewski. Ale nic nie powiedział.

To był rok 2000?

- 1999. Ledwo co ta wolność została odzyskana, jeszcze nieuformowana, bezkształtna. Znaleźliśmy się w stanie zbiorowej dezorientacji. Ten stan niebezpiecznie się wydłuża. Ciągle tracimy z pola widzenia przyszłość, ciągle tkwimy w przeszłości. Koronnym na to dowodem stał się spór o smoleńską brzozę. A więc jakieś przekleństwo, jakieś fatum nadal wydaje się, nadal jest aktualne.

Widać to jak na dłoni w rozmowie Konrada z Maskami w "Wyzwoleniu".

To nawet jest w pewnej mierze deprymujące - Konrad wciąż się spiera z tymi samymi zmorami, które gniotą jego duszę i nie dają za wygraną. Może byłoby lepiej, gdyby ten spór przestał być aktualny?

- Występowałem niedawno m.in. w Sztokholmie i w ambasadzie polskiej w Londynie, mam tu recenzje akcentujące niezwykłą aktualność tekstu Wyspiańskiego. To oznacza, że lustro dla polskiego serca, które Wyspiański podstawił, rzeczywiście jest w tym tekście. Nie mija poczucie społecznej frustracji, przekonanie, że sprawy nie tak idą, jak iść powinny. Znaleźć można w tym tekście gorzkie słowa: "Myśl, jaka była w nas / i w naszej wspólności... / tonie".

Jest tak źle?

- W latach pierwszej Solidarności wydało się nam, że przy tych 10 mln zarejestrowanych członków jakaś Polska wspólna się wyłoniła. Takie powstało złudzenie. Ale i jakaś nadzieja.

Rozwiała się?

- Gdyby nie było nadziei, nie byłoby też tego monodramu. Przeczytałem książkę pana Tuska ("Solidarność i duma" - przyp. TM) - połowa tej książeczki była liberalna, a połowa socjalna. Nie bardzo więc było wiadomo, jak przyszłość ma wyglądać. Widać było jakieś rozdarcie.

Może podziały przechodzą nie tylko wewnątrz społeczeństwa, ale także wewnątrz jednostek?

- Nie jestem ekonomistą, nie jestem politykiem, ale mam, wydaje się, serce po lewej stronie. Poczułem to w Niemczech, w latach, kiedy tam pracowałem. Artysta niemiecki z pozycji suwerenności komentuje rzeczywistość, więcej mu wolno. Chodzi często w ubranku second hand, ale czuje odpowiedzialność za wspólnotę. Niby u nas też tak jest, ale jakby inaczej, dużo w tym dezynwoltury, udrapowanych gestów.

Artysta nie może umywać rąk?

-Ta wspólna Polska nie powinna znikać z pola widzenia. W każdym razie artyści, skazani na publiczny pieniądz, nie mogą z siebie zdejmować odpowiedzialności za wspólnotę. Tak myślę, nawet jeśli ktoś powie, że to naiwne.

Może nie zapomina pan o pięknych marzeniach?

- To, że jestem prezesem związku aktorów, zobowiązuje mnie do dbania o interes wspólny, nawet jeśli nasze środowisko jest tak zatomizowane jak dzisiaj.

Nawet jeśli znaczna jego część nie myśli o tej wspólnocie ani nie chce wkalkulowywać jej interesów w swoje plany?

- Nawet wtedy i dobrze znając cenę, jaką za to się płaci. Tu nie chodzi o patos ani o ceremonię, o przesadne eksponowanie narodowych celów, zresztą Wyspiański, pisząc o narodzie, ma na myśli państwo, wspólnotę, wszystkich mieszkańców ("A państwo zaś jest w stanie pomieścić wszystkich, jakichkolwiek, we wspólnej gminie").

Czasem błaznuje.

- Błaznując, sięgając po środki komedii dell'arte, po ironię i autoironię, Wyspiański chce nas uwolnić od obowiązku celebry, zwłaszcza w czasach, kiedy myśl polska dopiero się buduje. Atmosfera jest bliższa kabaretowi niż nadętej ceremonii. I to mi odpowiada. Wiek XIX stworzył pewien ideał Polski. Zainfekowałem się tą wymodloną Polską, marzeniem o Polsce przyjaznej ludziom. I z tego marzenia się zwierzam, żeby się ziściło.

"Ażeby to prawda była", jak mówił Gospodarz w "Weselu".

- Ale Wyspiańskiego drażnią pewne rzeczy, nie wszystkim przyznaje równe prawo do udziału w debacie, choć czasami daje się nabierać.

A pan?

- Ja też daję się nabierać. Pamiętam moment, kiedy mnie poproszono, abym przystąpił do komitetu wspierającego kandydaturę Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta, a ja się zgodziłem. Lech Kaczyński był przyjaźnie usposobiony do teatru...

...a zwłaszcza pani Maria Kaczyńska.

- Tak więc przystąpiłem do komitetu, moje poparcie wydawało się naturalne, ale później zrozumiałem, że to był błąd. Kiedy bowiem przyszło mi załatwiać różne sprawy ważne dla świata teatru i prosiłem pana prezydenta o wsparcie, trafiałem na mur milczenia. Nikt nie odpowiadał na moje telefony i listy. Okazało się, że byłem przydatny tylko w tamtym momencie, a potem można już było nie zwracać uwagi na moje starania czynione w imieniu środowiska.

Chyba nie zawsze tak wychodziło?

- Nie zawsze. Zdarzało się, że okazywałem przenikliwość w myśleniu o przyszłości. Poparłem ze wszystkich swoich sił przystąpienie Polski do Unii Europejskiej i spotkały mnie za to solidne cięgi. Dzisiaj to brzmi nawet śmiesznie - polska obecność w Unii jest powszechnie akceptowaną oczywistością, ale wtedy wymagała jasnego opowiedzenia się po jednej stronie i ja w imię przyszłości tę odpowiedzialność na siebie brałem.

"A kaz tyz ta Polska..." to także działanie w imię przyszłości. Jak ten tekst dzisiaj oddziałuje na publiczność? Czy budzi emocje?

- Rzecz ciekawa, że te dylematy, pytania, które stawia Wyspiański, wywołują bardziej ożywione reakcje za granicą niż w kraju. Może lepiej widać coś z oddalenia? Kiedy grałem monodram w Szwajcarii, publiczność reagowała spontanicznie i z pewnym zdumieniem: "To Wyspiański napisał? Niemożliwe!". Odpowiadałem, że jest to wybór z Wyspiańskiego.

Ale pan nic nie dopisał Wyspiańskiemu.

- Nie dopisałem ani słowa. Mogę z pewną dumą powiedzieć, że ożywiłem zainteresowanie Wyspiańskim (i jego wspólnotowym myśleniem) wśród moich widzów, którzy na nowo odkryli, że warto z tymi utworami obcować, że kryją się w nich nieprzebrane inspiracje.

Skoro da się przemawiać Wyspiańskim tak bardzo współcześnie, to może w tym tkwi tajemnica, dlaczego od tylu lat nie rozstaje się pan z tym tekstem.

- Dla mnie to, co pisał Wyspiański, jest bardzo bliskie emocjonalnie. Chociaż są w tym tekście fragmenty, z którymi trudno się solidaryzować. W pierwszej części monodramu jest trochę takich pułapek i publiczność może ulec dezorientacji.

Czy aktor wpływa na bieg spraw w realnym świecie? Czy zmienia ludzi?

- Zdaję sobie sprawę, że jestem tylko aktorem. Komediantem. Pełnię funkcję prezesa ZASP, ale na scenie to nie ma znaczenia. Jako aktor wypowiadam się w swoim imieniu i na swoją odpowiedzialność. Polska potrzebuje wielu błaznów, wielu komediantów. Może i ja w tym poszukiwaniu porozumienia mogę coś zrobić jako komediant?

Olgierd Łukaszewicz - (ur. 7 września 1946 r. w Chorzowie) absolwent krakowskiej PWST, aktor teatralny i filmowy. Zasłynął m.in. kreacjami w filmach Kazimierza Kutza ("Sól ziemi czarnej", 1969) i Andrzeja Wajdy ("Brzezina", 1970), związany z teatrami warszawskimi, m.in. Franz K. w "Pułapce" Tadeusza Różewicza w Teatrze Studio w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego (1984). W roku 1988 wyjechał do Wiednia i przez osiem lat występowa! na scenach niemieckojęzycznych. W teatrze jednego aktora debiutował "Psalmami Dawida" (1985). Spektakl miał też wersję telewizyjną (w reżyserii Roberta Glińskiego, 1992). Drugi swój monodram, "A kaz tyz ta Polska, kaz" według tekstów Stanisława Wyspiańskiego, grywa od roku 2000. Artysta nie uchyla się od obowiązków społecznych, w latach 2002-2005 sprawował funkcję prezesa Związku Artystów Scen Polskich. W roku 2011 ponownie przyjął na siebie obowiązki prezesa ZASP.



Tomasz Miłkowski
Przegląd
18 lutego 2015