Adamczyk stąpa po wodzie

Monodram Karoliny Adamczyk jest luźną wariacją na temat piosenek PJ Harvey i dzienników Wirginii Woolf. Luźną, bo jedynym punktem odniesienia dla utworów obu artystek jest motyw wody.

Tworzy on w "Przyrzeczu" specyficzne napięcie między symboliką oczyszczenia a niewinnością dojrzewającej dziewczyny. Biały jak śnieg kostium aktorki to gorset z przewiązaną koszulą. Wypisano na nim rozmaite słowa. Mogą to być znaki kulturowe, które nabywamy wraz z urodzeniem i dorastaniem. Cały strój kontrastuje z czarnymi siatkowanymi rajstopami.

Adamczyk przedstawia widzom małą dziewczynkę, która z ciekawością bada szklany zbiornik z wodą pośrodku małej sceny. Przesuwa palcem po jego zewnętrznej powierzchni i w środku. Okryte nieprzepuszczalną folią mikrofony łapią każdy dźwięk: plusk kropel o taflę, rozdźwięk obijającej się o przezroczyste ściany fali czy plaśnięcie paska od kostiumu. Kobieta stopniowo zdaje się poznawać świat, piękny i tajemniczy niczym otchłań tego małego basenu. Woda kusi i każe ryzykować. Adamczyk rzuca się do zbiornika i wstrzymuje oddech. Nie poddaje jednak swojego ciała zbyt ryzykownym doświadczeniom. ,,Przyrzecze" staje się opowieścią o pogłębiającej się melancholii. Agata Skwarczyńska powtarza kolejne odsłony przedstawienia. Osiąga to przez kadrowanie scen, nagłe wyciemnienia i ustawianie aktorki w statycznych pozach.

Pojawiają się imiona: Lea, Catherine. To osoby, które odeszły? Wspomnienia? Postacie z kart książek, słów piosenek? Odpowiedniki ludzi, którzy istnieli lub nadal istnieją naprawdę? Pragnienia? Co ciekawe, monodram Adamczyk nie jest kolejną feministyczną opowiastką o gnębionej kobiecie. Owszem, jej kreacja nawiązuje do kobiety uwikłanej we własną płeć. Ale wystarczy zwrócić uwagę na lęki bohaterki. Te wewnętrzne niepokoje są ukazane przez falowanie (!) linki z długimi frędzlami. Zawieszono ją dookoła podzielonej na dwa sektory publiczności, wszyscy więc stajemy się częścią umysłu kobiety. A ta zmienia swoje osobowości jak rękawiczki. Świetnie pokazują to zrzucone z sufitu damskie ubrania. Suknia, bluzka z dekoltem, sweterek, szpilki - różne przejawy kobiecości. Dziewczyna zyskuje dumę i siłę, ale służą jej one do obrony przed całym zmieniającym się światem. Do ochrony swojej niewinności.

Tylko że nagle spokojna, wyciszona opowieść przeradza się w show. Adamczyk leży przed obracającą się makietą, wewnątrz której umieszczono latarkę. Mówi o "ćmach". Sama jest takim nocnym motylem, szukającym swojego światła. Zupełnie niewytłumaczalnie przeradza się w uwodzicielską raperkę Angelikę. Ma to być wyzwolenie z kokonu (gorsetu)? Przebudzenie ze snu? Aktorka podejmuje bezpośrednią interakcję z publicznością. Zwłaszcza wtedy, gdy uczy oglądających śpiewać. Co chwila obwieszcza koniec przedstawienia, by powrócić na scenę po burzy oklasków. Zrywa zasłonę fikcji. Ale po co? By uprzystępnić niemiłe zakończenie? Wszak Woolf utopiła się w rzece, znacząc tym samym swoją przegraną ze światem. Nagła euforia jest z kolei zbyt łatwym rozwiązaniem. Z pewnością jest ono bardziej przystępne dla widzów, ale tej historii brak wewnętrznej logiki. Tym samym "Przyrzecze" jest doświadczeniem miłym dla oka i ucha, ale nie ujmuje treścią.

Pozostaje w pamięci piękny śpiew Adamczyk. Wykonuje ona kilka piosenek PJ Harvey, m.in. "Dress" i "Down by the water". Jako aktorka prezentuje zadowalający wachlarz umiejętności, ale mogła zdobyć się na więcej. Prostota dekoracji idzie w parze z czytelnością działań scenicznych. Tymczasem za duży jest kontrast między obiema "częściami" spektaklu. Prowadzi to do nieprzyjemnego poczucia, że z widowiska zionie pustka. Co prawda - wyestetyzowana, o dużym potencjale. Choć to miły chlust odświeżającej wody, nie przynosi oczyszczenia.



Szymon Spichalski
teatrdlawas.pl
17 maja 2012
Spektakle
Przyrzecze