Aktor zawodowiec

Za czasów mojego zawodowego raczkowania nie było „sieci". Dzisiaj internetowe platformy są całkowicie bezkarne i na ogół nieodpłatnie korzystają z dorobku artystów. Z pewnością to piractwo trzeba jakoś ukrócić, a sytuację unormować. Wszelkie próby cenzury i kontroli są głupie i nierealne, napotykają na zdecydowany opór społeczny, o czym nie tak dawno mogliśmy się przekonać.

Opodatkowanie właścicieli platform byłoby zapewne sensowne, tylko jak to zrealizować w cyberprzestrzeni, w czymś, co przypomina niekończący się cyfrowy wszechświat. Czyli jak prawo autorskie miałoby funkcjonować w niezdefiniowanej nieskończoności. Problemem drugim jest kwestia komu powinny należeć się pieniądze (tantiemy) za dokonywane lub powtarzane działania artystyczne w tym obszarze. Przecież pojęcie zawodowstwa w sztuce dzisiaj praktycznie nie istnieje, a doraźne ekscesy prezentowane przez coraz większą liczbę pseudoartystów nastawionych na doraźny poklask, sukces, rekordową ilość „wejść" z prawdziwą sztuką niewiele mają wspólnego, choć przez niektórych traktowane są nader poważnie jako swoisty signum temporis.

Dylemat komu i za co płacić chce rozstrzygnąć rząd, przyznając przez uprawnioną do tego komisję (Polską Izbę Artystów) status i uprawnienia artysty zawodowego. Pomysł już na pierwszy rzut oka niefortunny, bo prowokacyjnie pachnie polityką, co natychmiast zostało dostrzeżone i skrytykowane przez wszystkie opozycyjne kręgi naszych środowisk twórczych. No bo jakie przyjąć kryteria dla tego zaszczytnego tytułu? Dzisiaj nieważne jest jak się tworzy i co się tworzy, bo tu wpadamy w czarną dziurę znaczeń, interpretacji i ocen, a na tym nikt się nie zna, więc kryteriów uprawiania sztuki nie ma żadnych. Natomiast powszechnie wiadomo dla kogo się tworzy lub na czyje zamówienie.

Pamiętam jak przez mgłę: kiedy byłem młodym aktorem istniało przy ul. Puławskiej w Warszawie biuro (?), urząd (?) wyposażone(y) w podobne prerogatywy co proponowana dzisiaj Polska Izba Artystów (w projekcie Ustawy powoływana przez MKiDN), przyznająca artyście status artysty zawodowego wraz z prawem do otrzymywania stosownych stawek finansowych. To dawne „ciało" związane było z kinematografią, bo w tamtych czasach tylko praca w filmach oparta była o umowy o dzieło i podlegała różnym kierownictwom produkcji, a zdjęcia odbywały się w różnych stronach Polski. Telewizja stanowiła twór ściśle scentralizowany, a większość aktorów zatrudniona była w teatrach na stałe i to był ich matecznik. Dlatego na ul. Puławskiej reżyserzy otrzymywali tzw. kategorię zawodową, a w ślad za nią stosowne honorarium, aktorom zaś zatwierdzano stawki za tzw. dzień zdjęciowy. Skojarzenie jest jednoznaczne. Ale! Skąd dzisiaj brać pieniądze dla tych wskazanych przez Izbę zawodowych artystów?

I tu dochodzimy do drugiej części przygotowanej przez rząd Ustawy o uprawnieniach artystów zawodowych. Wskazane zostaje źródło finansowania całej operacji (prawa do otrzymania przez wybranych ubezpieczenia społecznego (emerytury) i zdrowotnego). Będzie nim podatek od sprzętu elektronicznego, a ściślej od producentów i importerów tego sprzętu. I to (również w ramach walki z bezkarnością panującą w sieci) nie wydaje mi się takie głupie. Zresztą w podobny sposób kombinowała jakiś czas temu dzisiejsza opozycja. Minusów też jest sporo. Bo oczywiście większość kosztów spadnie na kieszeń konsumenta. Elektronika, zamiast tanieć, będzie drożeć, bo przecież podatki będą musiały odbić się na cenach.

W sumie nie ma dobrych rozwiązań, co nie znaczy, że nie trzeba próbować. Unormowanie tej chorej sytuacji potrzebne jest nam wszystkim. Tymczasem ze wszystkich stron i wszędzie wdziera się polityka. I przed tym przestrzegam: zróbmy wszystko, żeby przyznawanie statusu zawodowego artysty było czyste i dalekie od złych pomówień i podejrzeń. Nasze środowisko (zwłaszcza teatralne) i tak jest podzielone i skłócone, nie zawsze ze swojej winy. Chodzi o stosunek do „telewizji Kurskiego" i czynne w niej uczestniczenie. Zdrajcy i nie-zdrajcy, czyli ci którzy nie chcą, by ich twarz kojarzono z rządową tubą propagandową i ci, którzy we własnym sumieniu potrafią oddzielić telewizyjne programy artystyczne (oraz społeczne) od komentarzy politycznych, ale również tacy, którzy wierzą w politykę partii władzy. Przecież przybliżony podział naszego społeczeństwa wynosi 50% do 50%.

To wszystko nie jest takie proste, bo powie ktoś, że TVN też nie jest wolna od bagażu propagandy. Prawda, dzisiaj całkowita bezstronność nie istnieje. Ale przecież na tym też zapewne polega demokracja: każdy wierzy w co chce i głosi co chce, a decyduje większość. A teraz – proszę zwrócić uwagę – do tych bolesnych podziałów być może dojść jeszcze jeden zapalnik: ci którzy występują przed kamerami publicznej telewizji będą prawdopodobnie mieli prawo do statusu artystów zawodowych. A reszta? Nawet wybitni twórcy, których przekonania nie mieszczą się w akceptowanej przez MKiDN normie?

„Bagatela śpiewa" to pierwszy autorski spektakl Krzysztofa Materny, nowego dyrektora artystycznego Teatru przy ul. Karmelickiej. Trochę jakby osobiste wspomnienia szefa z czasów, kiedy studiował w krakowskiej PWST, czyli z drugiej połowy lat 60. ub. wieku. Przeboje Marka Grechuty, Zbigniewa Wodeckiego, Andrzeja Zauchy, kultowe utwory Piwnicy pod Baranami złożyły się na to przedstawienie. To dobrze, że Krzysztof pozwolił sobie na taki osobisty ton rozpoczynając swoją dyrektorską karierę. Ale oczywiście niewiele z tego wynika dla tych, którzy chcieliby prorokować jaką drogą pójdzie Bagatela pod nowym kierownictwem.

„Bagatela śpiewa" udowodniła, że w Teatrze jest dobry, młody zespół (są i weterani), rozśpiewany i roztańczony. Jednak spektakl podobał mi się bardziej w drugiej połowie, kiedy reżyser opowiadał piosenki przy pomocy nie tylko popisów choreograficznych, ale również aktorskich scenek, okraszonych zabawną, często przewrotną pointą. Czy będzie odnowa w Bagateli? Wszystko na to wskazuje, ale czas pokaże!

Molestowanie, mobbing, stalking, wiktymizacja i temu podobne – to dziś modne tematy. Rozmawiamy o nich nie tylko w suterynach, ale i na salonach. Jedna pani do drugiej pani, druga pani (oburzona!) do jakiegoś pana. I tak rośnie stugębna plotka, a na wszystkich wylewa się szambo. „Jedna pani" poruszyła te sprawy w Tygodniku Powszechnym, przy okazji narażając na szwank dobre imię pewnej grupy, na ogół nieżyjących już, twórców. Natychmiast paru wybitnych artystów napisało list otwarty w obronie jednego z nich (ważnej dla Krakowa postaci). W odpowiedzi autorka wytłumaczyła swoje intencje i powołała się na artykuł Łukasza Drewniaka dotykający tych spraw. W tym wypadku przywołuję nazwisko, bo jego artykuł jest świetny, demaskatorski i ironiczny, a nasze środowisko otrzymało to na co zasługuje. Drewniak jest dziennikarzem i ma prawo wykpiwać galopującą głupotę. Większy problem mam z Tygodnikiem Powszechnym. Rozumiem, że trzeba go jakoś sprzedać. Ale czy to jest dostateczny powód, aby wzorując się na tabloidach zajmować łamy wszelkim obrzydlistwem i tanimi sensacjami? Kiedyś to był periodyk!

czerwiec, 2021



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
5 czerwca 2021