Alicja bez czarów

Jaki będzie efekt gdy surrealistyczną w oryginale historię wzmocni się groteską przefiltrowaną przez dzisiejsze relacje międzyludzkie i równie współczesne poszukiwanie tożsamości? Powstanie zbyt rwana opowieść z niewykorzystanym potencjałem, który zachował się jedynie w muzyce.

Zamykająca sezon przed wakacjami premiera w Teatrze Fredry miała być wyjątkowa z wielu powodów. W końcu "Alicja. Pod żadnym pozorem nie idź tam" to sztuka inspirowana kultowym dziełem "Alicja w krainie czarów" Lewisa Carolla, którego interpretacje jak np. świat wykreowany w filmie Tima Burtona, potrafią zapierać dech w piersiach. Poza tym zapowiedź teatru plastycznego w wykonaniu debiutującej reżysersko scenografki Justyny Łagowskiej niosła też ze sobą obietnicę podobnej wizji, a nowy tekst stworzony przez młodego, zdolnego dramaturga Michała Kmiecika - społeczny nerw i moralny niepokój. Tymczasem ze świetnych możliwości zrodził się nieco nierówny, mało zrozumiały i niekonsekwentny spektakl.

Przy czym najgorsze jest to, że twórcom też niewiele pomaga fakt, że solidnie "odrobili lekcje" z treści "Alicji...". Owszem, przedstawione realia są tak samo nieprzyjazne jak fantastyczny świat Carolla, ale brakuje w nich jakiejkolwiek nadziei, którą otrzymujemy na końcu książki. Dalej, dialogi, które są celowo przerysowane i chwilami absurdalne, niestety przez dodanie im współczesnego rysu tylko tracą na zrozumiałości. Stają się albo drażliwym słowotokiem Gąsienicy (w tej roli Maciej Hązła) albo nieznośnymi odzywkami Kapelusznika (Wojciech Kalinowski) czy też kompletną redukcją charakteru Alicji (Rozalia Mierzicka) do mentalności "bezmyślnego podlotka" podczas gdy zarówno książkowa jak i filmowa bohaterka jest bardziej inteligentną i wrażliwą osobą.

Niemniej jednak aluzje do dzisiejszych postaw ludzkich czy niektórych środowisk bywają trafne, choć znów nie dla wszystkich czytelne. Weźmy więc np. takiego Królika (Wojciech Siedlecki) i to kim on może być, czyli na pewno jakimś przewodnikiem lub nauczycielem za którym warto podążać. Tyle, że tutaj jest raczej zgorzkniałą i neurotyczną postacią, która z jednej strony chce jeszcze przekazać wiedzę (rozmowa z Alicją o lataniu), ale z drugiej już sieje pesymizm (fragment "o temblakach"). Zresztą to tylko jeden przykład jak pewna relacja z potencjałem zbudowania postaci zostaje zupełnie zarzucona. Podobnie dzieje się z Gąsienicą, który w powieści jest dość samolubny, a na scenie poza monologiem mającym być podrywem niedopuszczonej do słowa Alicji, właściwie nie posiada innych charakterystycznych cech. A przecież można było z niego zrobić choćby zapatrzonego w siebie "punk gieroja", nadpobudliwego hipstera lub innego cwaniaka z przerostem ego, których przecież nie brakuje w dzisiejszym świecie. Następnie wiele wątpliwości budzi także Kot, który mimo iż został bardzo sugestywnie zagrany przez Pawła Dobka, to jego zachowanie (milczący chłopak Alicji?) zdaje się równie niejasne, choć mimo wszystko jest bardziej rozbudowane. Dzięki temu więc można się chociaż domyślić, że jest on "dzieckiem ulicy", bywa zazdrosny (scena kłótni z główną bohaterką), dusi się przy rodzinnym stole czy nawet "ślizga się" w życiu za co zresztą ponosi najwyższą scenę (genialne zestawienie utworu Kalibra 44 "Gruby czarny kot" z końcem żywota scenicznego Kota).

Z kolei jednym z lepszych momentów spektaklu jest na pewno scena przy wspomnianym, najpierw wyobrażonym, a potem zilustrowanym białą płachtą materiału - stole. Co ważne, ten motyw w oryginale był niczym innym jak podwieczorkiem Kapelusznika, Zająca i Susła, który przez fakt "pogniewania się" tego pierwszego z Czasem, ma już trwać wiecznie. Tymczasem u Łagowskiej i Kmiecika podobnie jak w książce trafia na to pełne niedorzeczności spotkanie Alicja. Tyle, że przyprowadza ją tam Kot, a całość zdaje się być kąśliwą metaforą życia rodzinnego w której członkowie na każdym kroku sobie dokuczają i powtarzają puste rytuały. Przez to nie dziwią też teksty Kota, który chwyta za rękę Alicję i mówi coś w stylu "Musimy już iść". Toksyczność relacji między ludźmi, którzy powinni być sobie bliscy zostaje tu więc w pełni wygrana i pokazana z punktu widzenia niezadowolonych z takiego stanu rzeczy młodych. Jednak to nie wszystko, bo cała scena jest oparta także na drugim filarze, który pozwolę sobie nazwać "emancypacją żywieniową". Otóż chodzi tu o weganizm, który z jednej strony jest świadomym i empatycznym sprzeciwem wobec zjadania innych żywych istot oraz pochodzących od nich produktów, a z drugiej popularną wśród młodzieży, czasem trochę na przekór starszym hipsterską modą. Na scenie obie te sprzeczności zostają również bardzo ładnie pokazane najpierw w postaci przerażonego zjedzeniem Susła (epizodyczna, ale dobra kreacja Anny Pijanowskiej), a potem zapytań o "wegańskiego kurczaka".

I wreszcie muzyka, która właściwie jako jedyna tak naprawdę hipnotyzowała i sprawiała, że ciarki szły po plecach. Dźwiękowa scenografia stworzona przez Roberta Piernikowskiego (członka takich grup jak Napszykłat czy ostatnio Syny), czyli wspaniała wędrówka przez psychodeliczne klimaty (od pierwszej sceny i nieco mrocznej wyliczanki), pulsujące emocje tytułowej postaci albo do bólu zrytualizowane zachowania wspomnianej "rodziny". Wiązanka dźwięków prosto z serca i bogatej wyobraźni o cudownie intensywnym rytmie, która jak gdzieś powiedział jej twórca ma "robić coś w głowie". Tak, dla muzyki na pewno warto zobaczyć przedstawienie.



Kamila Kasprzak
Przemiany na Szlaku Piastowskim
11 lipca 2015