Apokalipsa wg św. Juliana

Legendarny poemat przeniesiony na scenę przez Darię Anfelli i Lecha Raczaka, legendę teatru alternatywnego, to miało być największe wydarzenie Roku Tuwima. Niestety, wbrew słowom poety nie jest to "wielki Bal w operze".

Po pierwsze dlatego, że przedstawienie trwa zaledwie godzinę, co jest normą w teatrze offowym, ale w teatrze dramatycznym budzi wątpliwości. Po drugie, nie jest to spektakl wybitny - ma wiele dobrych elementów, ale jako całość grzeszy niespójnością. Duża Sala Teatru Nowego jest prawie operą, skoki przez kontenery na śmieci są prawie popisami kaskaderskimi, a iluzjonista jest prawie sztukmistrzem. Momentami jest rozmach rodem z najlepszych spektakli teatru ulicznego, a momentami po prostu recytacja poezji z podziałem na role. Lech Raczek nie może się zdecydować, czy robi offowy teatr plastyczny oparty na ruchu, zespołowych figurach i machinach przydatnych podczas ulicznych występów (rydwan, na którym wjeżdża babilońska wszetecznica), czy może jednak teatr słowa, w którym aktorzy recytują poezję, dbając o rytm i melodię wiersza (choć nie zawsze o logiczne postawienie akcentu zdaniowego).

Wszystko zaczyna się od "sceny balkonowej": Adam Kupaj (wraz z Jolantą Jackowską wyróżniająca się postać w zespole aktorskim) wykrzykuje z balkonu zaczerpniętą z "Apokalipsy św. Jana" przedmowę do poematu Tuwima. Motywy apokaliptyczne są w przedstawieniu uwypuklone. W scenie finałowej wjeżdża z kuluarów wóz, a na nim "z neonową reklamą w kroku" - "promieniejąca kurwa mać", grana przez Adama Mortasa. To już prawdziwa epidemia w łódzkich teatrach - faceci w damskich ciuchach i perukach. Jakby honorowy patronat nad naszymi scenami objęła posłanka z Twojego Ruchu. W Opowieści zimowej finałowy monolog wygłaszał aktror przebrany za Elfride Jelinek, potem Janusz German grał gosposię, Kamil Maćkowiak Tinę Turner, a i w Nowym facet grał Ifigenię. Jeśli dodamy do tego komedię o zmianie płci Roma i Julian, wychodzi, że to najważniejszy obecnie temat w teatrze. Skąd się to bierze? Sprawę mogłaby chyba wyjaśnić jedynie Joanna Szczepkowska...

Tak więc mamy apokalipsę nurzającego się w rozpuście kapitalizmu. W scenie ilustrującej VII epizod poematu Malwina Irek i Artur Gotz zmysłowo obsypują się czerpanymi z wiader monetami, symbolicznie łącząc dwie obsesje współczesnego świata - wyuzdany seks i pieniądze. Gdy dodamy do tego władzę, wszak na balu bawią się właśnie elity władzy, otrzymujemy obraz współczesnego Babilonu (jak się okazuje - współczesnego od 70 lat). Raczak i Anfelli właśnie w pieniądzu, a nie w sławnym Tuwimowskim IDEOLO widzą źródła kryzysu. Jeźdźcem apokalipsy, który wysuwa się u nich na czoło, jest chciwość, wściekła pazerność wszystkich uczestników balu, także tych z drugiego planu (szoferzy jeżdżący kontenerami na śmieci, które jeszcze podkreślają kontrast bogaci - biedni). Tyle że antysystemowy przekaz gorzej brzmi, gdy się go głosi w miejskim teatrze za pieniądze z ministerialnego grantu).

Ciekawe jest zaakcentowanie religijnej puenty - XII część poematu to przecież zakończenie tekstu św. Jana: I owszem, przyjdź panie Jezu. Jakby sam papież Franciszek przybył reżyserom z odsieczą w trudnym momencie - gdy stanęli wobec pytania: co wobec tego nam pozostaje? Brzmi to co prawda trochę jak: Przyjdż, Panie, i zrób z tym porządek, ale to odważna deklaracja.

Wspaniałe są kostiumy autorstwa duetu Transmode - zwłaszcza suknie aktorek: stylizowane na epokę, ale nowoczesne, bogate, balowe, a jednocześnie pozwalające na swobodny taniec i ruch, odkrywające to i owo, ale nie wulgarne. Równie dobra jest muzyka, w dodatku - co jest dziś w teatrze rzadkością - grana na żywo. Szczególnie przypadła mi to gustu aranżacja przeboju Miłość ci wszystko wybaczy. Świetny jest trick stosowany przez tajniaków, którzy sami siebie rewidują. Problem w tym, że każdemu plusowi można przeciwstawić minus, każdemu blaskowi cień. Wozom aprowizacyjnym - wozy asenizacyjne.



Piotr Grobliński
e-kalejdoskop
11 grudnia 2013
Spektakle
Bal w Operze