Arytmiczność bycia

Frenetyczny rytm, jakiemu postaci poddają się od samego początku trwania spektaklu to nie tylko symbol pulsacyjnego obiegu życia, ale również metafora inności. Tancerze Śląskiego Teatru Tańca z międzyludzkiej arytmii właśnie postanowili uczynić temat przewodni spektaklu "Przelotnie" w reżyserii Sylwii Hefczyńskiej-Lewandowskiej

Opowieść o rajskim Edenie i o tym, co znajduje się na wschód od niego staje się jednocześnie narracją życia w cytrusowych dekoracjach. Owoce te pojawiają się może nie przez przypadek – w chińskich wierzeniach ptaki, noszące nazwę mandarynek, stanowią uosobienie wierności. W płaszczyźnie przedstawienia Hefczyńskiej-Lewandowskiej mandarynki symbolizują przelotność.

Widza wita doskonale somatyczny puls muzyki – widza przelotnie usadowionego na widowni włączonej w obręb sceny. Artyści, otuleni snopami światła, zaczynają tańczyć swoje własne historie. Jeśli kobieta (Sylwia Hefczyńska-Lewandowska) i mężczyzna (Aleksander Kopański) spotykają się w tych rytmicznych wątkach, to tylko na chwilę, tylko pozornie. „Żyjemy tak, jak śnimy – samotnie” – mówi przecież, wyjęte z „Jądra ciemności” J. Conrada, motto spektaklu.

Wzrost znaczenia muzyki i ruchu scenicznego zmusza odbiorcę do wzmożonej deszyfracji warstwy semiotycznej oglądanego dzieła. „Przelotnie” byłoby, wydaje się, wpisane w ową strategię. Wymagający, niekiedy wręcz akrobatyczny taniec aktorów ŚTT wskazywałby na brak możliwości osiągnięcia porozumienia pomiędzy kobietą i mężczyzną, na brak kształtujący kondycję relacji międzyludzkich. Partnerzy nie spotykaliby się naprawdę nie tylko w przestrzeni fizycznej (symboliczne przepołowienie sceny ruchomą instalacją), ale przede wszystkim emocjonalnej – poruszający się w zupełnie innych rytmach (choć uderza pozorne, wybijane bębnami Kodo pokrewieństwo frenetycznych ruchów ciała i równomiernych ruchów somy zanurzonej w żywiole walki), pozostali samotni do końca, oddzieleni od siebie kratą własnej obcości i próżności, zmuszeni do nieustannych starć. Inni ludzie są nam dani tylko przelotnie – nigdy do końca i zawsze na chwilę, zdaje się przenikliwie sugerować odbiorcy choreografia.

W takim ujęciu ową chwilowość podkreślałby każdy z języków, jakie uruchomiła reżyserka. Począwszy od kostiumów, które przeistaczały się w ciągu trwania przedstawienia kilkakrotnie, przez manipulacje przestrzenne (chociażby gra świateł oraz przemieszczająca się instalacja), po muzykę wreszcie – jazzowe utwory Amona Tobina, utrzymane w gatunku cut\'n\'paste, tradycyjne japońskie bębny taiko w wykonaniu Kodo, ścieżka dźwiękowa z filmu „Spragnieni miłości” (reż. Wong Kar-Wai), czy wreszcie eksperymentalna melorecytacja Laurie Anderson przenikałyby się, na ten konkretny jeden raz połączone w całość, w narrację o przemijaniu wszystkiego.

Apogeum narastającej agresji, poczucia niezrozumienia i wyobcowania byłaby wtedy zdaje się legendarna już kompozycja Anderson „Bright red”, będąca zresztą ilustracją dla pojawienia się na scenie dwójki wybranych z publiczności widzów. Urywane, przeplatające się, pozbawione jakichkolwiek emocji głosy męski i żeński prowadzą rozmowę-wydmuszkę. Słyszane słowa nie niosą ze sobą żadnego znaczenia. Zapewnienia o wierności, stałości i miłości, które powracają raz po raz, w wydźwięku coraz bardziej absurdalne, ogołocone zostają z resztek wartości. „Did she fall or was she pushed?” – zapyta męsko-żeński dwugłos w utworze Anderson. I doda: „I\'ll be with you. I\'ll be there. I\'ll never leave you. Your shirt on my chair”. Słowa-dźwięki, słowa-ruchy warg: nie spotykamy się jako ludzie również w języku. Porozumienie (jeśli w ogóle) osiągamy tylko na chwilę, przelotnie. I rytmicznie – życiem rządzi bowiem powtarzalność, cyrkulacja, nieustanny ruch kolisty. Wyłonieni z publiczności nowa Ona i nowy On właśnie poprzez swą przypadkowość najlepiej włączą się w samotny, wirujący puls życia. Samotność jest bowiem pandemią, ma charakter totalny. Ludzie się nie rozumieją – oni się rozmijają.

Warto zwrócić uwagę, że chwilowość jest przecież także tym, co cechuje specyfikę teatru. Spektakl Sylwii Hefczyńskiej-Lewandowskiej byłby więc może wyrazem metateatralnego namysłu nad jednorazowością spotkania widzów, aktorów, tekstu, gestu, światła, muzyki, dekoracji itd. Jako trzeci spektakl w choreografii tej reżyserki-tancerki wskazywałby jednocześnie pewną drogę rozwoju samej artystki: ruchowy rozmach, niezwykle wymagające figury, wielopłaszczyznowa symbolika to środki, jakimi operowałaby ona z wielką uwagą i precyzją.

Ale przelotnie to znaczy także powierzchownie. Dlatego właśnie opowieść snuta ciałami tancerzy ŚTT byłaby eposem o życiowej samotności, algorytmem ruchu i muzyki, refleksją filozoficzną. Byłaby – trudno jednak uznać, że jest nią rzeczywiście. W plejadzie potencjalnych możliwości momentami gubi się chyba spoiwo, które wypełniłoby nierówności odważnego przedsięwzięcia Sylwii Hefczyńskiej-Lewandowskiej. Spektakl Śląskiego Teatru Tańca jest przede wszystkim spotkaniem z tańcem współczesnym. Prawdopodobnie nie jest to spotkanie rewolucjonizujące. Rytm życia świata pokazuje jednak, że to ewolucje stanowią o sile zmian. Być może rozświetlona, mandarynkowa choreografia Hefczyńskiej-Lewandowskiej pobudzi i rozpali wyobraźnię (nie tylko) śląskiej publiczności?



Anna Gębala
Dziennik Teatralny Katowice
11 kwietnia 2011