Benefis Bernarda Ładysza

Talent, kunszt, artystyczny instynkt i piękno basowego głosu Bernarda Ładysza nie ma sobie równych. Jego rozległy dorobek artystyczny nie można jednak nazywać karierą światową. Najlepsze śpiewane lata Ładysza przypadają na okres Polski Ludowej - pisze Sławomir Pietras w Tygodniku Angora.

Brak międzynarodowej współpracy impresaryjnej, monopol Pagartu, reglamentowanie indywidualnych sukcesów, niemożność swobodnego podróżowania, trzymanie łapy na paszportach, komplikacje wizowe, brak wymienialnej waluty - oto powody, dla których gwiazdy opery polskiej z Ładyszem na czele przez całe dziesięciolecia świeciły tylko krajowym blaskiem.

Sprawa ta nie była jednak tak zupełnie czarno-biała. W tych samych latach międzynarodową karierę robiła przecież Stefania Woytowicz, Teresa Żylis-Gara, Teresa Kubiak czy Wiesław Ochman. Na kontraktach zagranicznych śpiewali: Kossowski, Saciuk, Kinasz-Mikołajczak, Miszel, Stano, Sokorska, Nawe... Z nich wszystkich Bernard Ładysz - gdyby zechciał - zaszedłby najdalej i osiągnął najwięcej. Ale on nie chciał. Przez kilka lat śpiewał w Zespole Wojska Polskiego, przedłużając noszenie munduru, który włożył za okupacji, będąc sierżantem w AK. Potem przez kilkadziesiąt lat oglądaliśmy go na scenie Opery Warszawskiej, najpierw w Romie, potem w Teatrze Wielkim. Gremin, Zbigniew, Skouba, Stolnik, Mefisto, Don Basilio, Leporello, Don Pasquale, król Filip, Wielki Inkwizytor, Borys Godunow, II Maestro di capella, Lindorf, Coppelius, Dapertutto, Dr Miracle, król Renę, ojciec Barre, Tewie - Mleczarz, Miechodmuch - oto najważniejsze kreacje.

Osiągnięcia i osobowość artystyczna Ładysza - mimo że nie światowe - są wprost nie do opisania. Tu teraz, przeze mnie - z braku miejsca. Tam, podczas grudniowego benefisu w Teatrze Wielkim - na skutek chybionego pomysłu.

Na dorobek Ładysza wcale nie składają się w równym stopniu miłość do macierzystego Wilna, służba wojskowa, praca w filmie i występy w Operze, jak sugerował to scenariusz wieczoru. Wilno to tylko osobisty i sentymentalny epizod. Mianowanie sierżanta pułkownikiem na scenie podczas benefisu, jeszcze lepiej wypadłoby w operetce. Prezentacja niewielkich, zresztą świetnych ról filmowych zajęła czas, który należał się wyczynom operowym Mistrza.

Orkiestra i dyrygent tym razem byli w nie najlepszej formie. Do tego nieszczęsna czerwona kanapa, na której posadzono Beneficjenta, a on co chwilę usiłował wstać, bo raz po raz ktoś do niego przemawiał. Najczęściej i najdłużej czyniła to deus ex machina wszelkich gali, koncertów, rocznic, obchodów, zwycięstw i benefisów, jakie tylko zna okienko telewizyjne. Jest kobietą piękną, elegancką, mającą przy tym coś ze szkolnej prymuski. Z równą łatwością może mówić o in vitro, klęsce urodzaju, baletowych piruetach, konstrukcji traktorów, dołach basowych, Górach Stołowych, sztuce mięs i sztuce filmowej. Na tej ostatniej wyznaje się - trzeba przyznać - znakomicie. Ale to jeszcze nie daje przyzwolenia, aby ględzić bez ładu i składu, i sensu o Ładyszu, popełniając przy tym liczne gafy, błędy i przekłamania, z których nie mogła zdawać sobie sprawy, bo po prostu nie ma o tym wszystkim pojęcia.

Artystyczną perełką była rozpisana na pięć młodych basów - studentów warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego - aria o plotce Rossiniego w zabawnej reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Pojawienie się na scenie 90-letniego Bernarda Ładysza zrekompensowało wszelkie niedomagania. Świetne samopoczucie Mistrza, dowcip, swada, bezpośredniość i wzruszająca serdeczność nakazują natychmiast powołanie komitetu dla organizacji następnego benefisu. Wszyscy powinni wystąpić na scenie za darmo. Dochód ze sprzedaży drogich biletów wstępu należy uroczyście wręczyć Beneficjentowi na pokrycie kosztów licznych hulanek, szaleństw i swawoli (z których słynął całe życie) oraz wynikających z nich wydatków na ewentualną rekonwalescencję.

Najmniej obawiam się o frekwencję, bo w operze polskiej moich czasów Bernard Ładysz był, jest i będzie najbardziej kasowy!



Sławomir Pietras
Angora
2 stycznia 2013
Portrety
Bernard Ładysz